„Mistrzu, im bardziej jesteś sobą, tym dziwniej cię odbierają”
Michael Mann ugryzł temat filmu biograficznego w zupełnie inny sposób niż wielu jego kolegów po fachu. Zasadniczo w filmie bokserskim możemy liczyć na pewien schemat. Główny bohater ma swoją drogę. Jest marzenie, są i mordercze treningi. Wówczas dopiero, po latach spędzonych na sali treningowej i nierzadko po rozgromieniu własnych demonów, bohater może stanąć do walki o tytuł. Walka to najczęściej element finałowy filmu.
U Michaela Manna walka o tytuł rozgrywa się na początku i jest pierwszorzędnie zrealizowana. To starcie Muhammad Ali kontra Sonny Liston, w której Ali występował jeszcze jako Cassius Clay. Walka odbyła się 25 lutego 1964 roku w Miami Beach na Florydzie.
Widziałem już wiele filmów bokserskich. Nie napiszę, że technicznie Ali bije na głowę inne dokonania na tym polu. Tak nie jest. Ale to robota doskonała, montaż, ujęcia, detale. Tak, detale gdy Ali wychwytuje szczegóły, moment gdy już wie w siódmej rundzie, że zwycięski pas ma w ręku. Praca kamery i dźwięk to majstersztyk. Mann wie, że walki bokserskie, choć nie dominują w jego filmie, są bardzo ważne.
Ali, dziesięć lat kariery w jednym filmie.
Ali bowiem, jako film, chociaż jest wycinkiem z życiorysu boksera, przedstawia cały szereg potyczek, niekoniecznie na zawodowym ringu. Prawdopodobnie to przykuło uwagę Manna, to całe tło, między innymi walka boksera z rządem USA gdy odmówił służby w wojsku. Reżyser dobrze przytacza całą historię, opisuje uwarunkowania, rysuje krajobraz, ilustruje też tę nieznośną sytuację, która nie pomagała i nie pozwalała skupić się Alemu na boksowaniu. Polityka, zakulisowe przepychanki w bokserskim światku, ustalanie terminów, wybieranie lokacji. To wszystko zostało przedstawione w interesujący sposób, nawet dla mnie, osoby której z kibicowaniem bokserom wiązać nie można.
Mann kolejny raz daje znać, że jest perfekcjonistą.
Natomiast ta autorskość Manna? Wszyscy by pewnie chcieli (ja również) by Michael Mann kręcił na okrągło kino sensacyjne. Moglibyśmy bez ustanku oglądać mężczyzn wpatrujących się w bezkresną miejską przestrzeń i w te neony. Ale Mann jednak, raz na jakiś czas, skręca w rejony które mogą fana przyzwyczajonego do innego nurtu, nieco zadziwić. Ali jest takim przykładem. Niedawno mogliśmy oglądać Ferrari. To dobre filmy, nakręcone ręką profesjonalisty skupionego na detalach historii, nakręcone przez perfekcjonistę.
Muzyka, zdjęcia, czuć też tutaj budżet i widać wydane pieniądze. A jednak film nie odniósł sukcesu finansowego, studio straciło, chociaż nagrody filmowe były. Cóż z tego, w tej branży chodzi przecież o zysk, zarobek za ciężką pracę dla całej ekipy. A ta, praca, jest tutaj bardzo widoczna. Natrudził się Mario Van Peebles by jego Malcolm X wypadł wiarygodnie. To najjaśniejszy punkt obsady, nawet jeżeli to epizod. Natomiast Ali, czyli Will Smith jest przede wszystkim sobą, nawet jeżeli dwoi się i troi, by chociaż przez chwilę stać się Muhammadem Alim. Docenili jego występ (nominacja do Oscara) jurorzy odpowiedzialni za przyznanie najważniejszej nagrody filmowej (pod względem prestiżu). Dla mnie to jednak wciąż Will Smith, za którym jednak nie przepadam.
To nie była dla mnie porywające historia, to film biograficzny w nieco innym niż zazwyczaj stylu, dokładny, z ciekawym tłem, docięty na wymiar. Ale to nie mój ogień.
Czas trwania: 159 min
Gatunek: dramat, sportowy
Reżyseria: Michael Mann
Scenariusz: Michael Mann, Eric Roth, Stephen J. Rivele, Christopher Wilkinson
Obsada: Will Smith, Jamie Foxx, Jon Voight, Mario Van Peebles, Ron Silver, Jeffrey Wright, Mykelti Williamson
Zdjęcia: Emmanuel Lubezki
Muzyka: Pieter Bourke, Lisa Gerrard