Chyba nie na miejscu jest pisanie „specyficzne” o kinie Jima Jarmuscha. Takie przecież jest, było i będzie zawsze. Ile razy można o tym wspominać? Jarmusch nie wychodzi do naszego świata. Kręci swoje filmy po drugiej stronie lustra, montuje ten materiał u siebie, podaje taśmę komuś stąd i znika. Wszystko jest inne. Inne tempo, inni ludzie. Nawet jeśli jest brutalnie, to jest łagodnie. Gwałt i przemoc jak po Relanium, a Dziki Zachód Jarmuscha to doświadczenie z alternatywnego uniwersum. A jednak prawdy są uniwersalne, spostrzeżenia trafne, a historia przytaczana w westernie Jarmuscha posępna, nawet jeśli zabawna. Tak, raz za razem jedno słowo wydaje się zaprzeczać następnemu. Ale taki jest Truposz, reprezentujący gatunek acid westernu.
Każda autorska decyzja Jarmuscha, może wydawać się niepasująca do rozrywkowego kina. Ale kino Jarmuscha nigdy nie łapało się w klasyczny nawias takiego, które podbija sale kinowe, czy atakuje box office. Zacząć trzeba od samego obrazu, bo Truposz reprezentowany jest przez czerń i biel. Czarno-biały świat w Truposzu to świat, którego już nie ma. Ten świat odszedł, a jednak Jarmusch bardzo swobodnie się w nim porusza. Jednocześnie wykorzystuje w swoim utworze elementy metafizyczne, a jego Truposza ja osobiście odczytuję jako opowieść o człowieku, który podróżuje po obumarłym fragmencie świata. To rodzaj czyśćca, napotkani ludzie nie mogą być prawdziwi, zdarzenia nie mają prawa się wydarzyć.
Truposz jako film o oswajaniu się ze śmiercią.
Ta podróż to tylko przedsionek. Spokój nasz Truposz odzyska dopiero po napisach końcowych. Przez tę niegościnną krainę przeprowadzi go Indianin, który jako jedyny zdaje sobie sprawę z celu tej podróży.
Tytułowy Dead Man, czyli właśnie Truposz, to William Blake, księgowy z Cleveland. Młody mężczyzna jest nieświadomy, że nosi imię poety. Prowadzi to do kilku zabawnych sytuacji, tak typowych dla Jarmuscha. Ważniejsza jest jednak jego przemiana z księgowego w człowieka, który przystosowuje się do swojej drogi. Gdy okazuje się, że nie może wykonywać wyuczonego zawodu, szybko wpada w wir wydarzeń charakterystycznych dla westernu. Staje się mężczyzną wyjętym spod prawa, jest nagroda za jego głowę. William Blake jest już naznaczony śmiercią, podąża przez krainę bezprawia w towarzystwie przewodnika, Indianina który zna wszystkie zasady, objaśnia i pomaga.
Melancholia, nostalgia, senny klimat.
Co ciekawe Truposz, oprócz tego, że ma Jarmuschowy acid-styl, przekazuje te same obrazki, co twórcy westernów w swoich rewizjonistycznych filmach. Traperzy zabijanie bizonów traktują jako miły przerywnik w męczącej podróży pociągiem, poza miastami grasują zwyrodnialcy, a okoliczne bandy cieszą się ze spotkania z młodym księgowym, najpierw pytając o numer buta i wzrokiem przymierzając jego modny garnitur. Truposz w swoim sennym klimacie jest jak najbardziej rzeczywisty. Ginie się przypadkiem, a księgowy w mig pojmuje zasady na Dzikim Zachodzie. Pozbawiony pióra i maszyny do pisania szybko przyswaja podstawowe reguły, strzelaj tak żeby zabić.
To piękny i melancholijny film o ostatniej podróży do krainy wiecznego snu. W tej kategorii jest nawet smutny, bo przecież William Blake nie zasługiwał na nic, co go tutaj spotkało. Sam wspomina, że spieniężył wszystko, żeby dostać się do miejsca, w którym miał objąć posadę księgowego. I jak to u Jima Jarmuscha zwykle bywa, Truposz jest kolejnym projektem który wydaje się być spotkaniem paczki przyjaciół. Nie wątpię, że każdy znalazł się na liście płac, ale rozumiecie o co chodzi. Wydaje się po prostu, że Jarmusch nie ma problemu z angażem swoich wiernych znajomych. Ta rodzinna atmosfera jest wyczuwalna, ale nie wpływa w żadnym stopniu na ważne treści, które film przekazuje. Hołd dla natury, szacunek dla rdzennych mieszkańców, a do tego filmowe środki które trzeba tylko doceniać, piękne zdjęcia, wspaniała muzyka Neila Younga i znamienite aktorskie występy.
Gatunek: western
Reżyseria: Jim Jarmusch
Scenariusz: Jim Jarmusch
Obsada: Johnny Depp, Gary Farmer, Lance Henriksen, Michael Wincott, Eugene Byrd, Mili Avital, Crispin Glover, Iggy Pop
Zdjęcia: Robby Müller
Muzyka: Neil Young