Dystopijny świat w Nathanaëlle to świat podzielony na pół. Jedna część ludzkości żyje na powierzchni. Nie jest kolorowo, to świat trochę jak z Brazil Terry’ego Gilliama. Na zewnątrz jest klasyczny podział klasowy. Podział ten widać głównie przez podejście do technologii, która umożliwia długowieczność. Elity mogą żyć wiecznie w ciałach, biedniejsi mają opcję kontynuowania swojego żywota w robotach, które służą w społeczeństwie. Są więc przydatni, to się ceni. Można na przykład zostać takim chodzącym użytecznym ekspresem do kawy. Zanim więc wgryziemy się na dobre w losy Nathanaëlle, tytułowej bohaterki, poznamy Melville’a, chodzący ekspres do kawy.
Dystopia, ale taka nawet zabawna.
Melville chętnie przygotuje ci espresso albo przepyszną mokkę gdy czekasz na autobus. I Melville ma ten dar ładowania się w kłopoty, to jest punkt zaczepny dla ciągu dramatycznych wydarzeń. A przecież chciał tylko pomóc Nathanaëlle, wesprzeć, wziąć pod skrzydła uciekinierkę z podziemnego świata.
Pochodzący z Bagdadu Charles Berberian wespół z ilustratorem Fredem Beltranem opowiedzieli o przewrocie w świecie opartym na retro futurystycznej konwencji. To ona, konwencja, zdaje się mieć tutaj największy wpływ na styl. Idzie za tym humor, fabuła, patenty, nawiązania.
W Nathanaëlle najmniej ciekawa jest… Nathanaëlle
Nie do końca pasuje mi ten album. Bardzo lubię poszczególne jego elementy, ale jako całość już mniej. Przyjrzyjmy się tym pomysłom. Jest rada starszych i główny reformator, genialny Tabor, który zaskakuje swoimi wynalazkami od siedmiu kadencji. To ciekawy pomysł. Tabor już irytuje arystokrację, ale wciąż trzyma w garści koncepcje rozwoju społecznego. Nie czułem tutaj niestety prawdziwego buntowniczego zalążka. Wszyscy są pogrążeni w jakiejś apatii, a uprzywilejowane klasy, w tym także mundurowi, mają używanie. Być może ta sama apatia to efekt wielowiekowego dociskania społecznych mas. Niewykluczone. Jasnym jest, że świat przedstawiony jest w nawiązaniu do systemu totalitarnego. Totalna inwigilacja, policja nadużywa swoich praw, życie jednostki się nie liczy. To nośne tematy, ale i tak najlepszy w komiksie był Melville z tym swoim nieco melancholijnym podejściem do życia. To przy tej postaci były najlepsze sceny, dowcip, fajne kadry, akcja nabierała rumieńców. Tytułowa Nathanaëlle była zaś, moim zdaniem, bez wyrazu. I to spory zarzut zważywszy, że to właśnie dla niej powstał ten tytuł.
Nie mogłem też dojść do ładu ze swoim odbiorem graficznego stylu. Jest to dzieło spójne, treść jakby pasuje do rysunków Beltrana. Są one zimne, perspektywa przekłamana. Ilustracje ograniczają się do kilku kolorystycznych tonacji, zawsze jakby pociągniętych aerografem z przejściami tonalnymi i charakterystycznymi rysunkami postaci. So on narysowane jakby prosto ze snu o Szalonym Kapeluszniku z powieści Charlesa Lutwidge’a Dodgsona. Ten futuryzm i podejście do tematu robotyki to już jasne nawiązanie do sci-fi z lat 50. Design maszyn jakby żywo wyjęty z powieści mistrza Asimova, a przynajmniej z czytelniczej wyobraźni.
Nie można twórcom Nathanaëlle odmówić fantazji, ale ja jakby nie czułem tu zapału do opowieści. Wszystko już znałem. Ten pomysł na fabułę i scenariusz też jest raczej ograny. Zakończenie również mi nie przypadło do gustu. Na pewno nie skazuję albumu na porażkę. Wierzę, że znajdą się fani przede wszystkim Beltrana, którzy rozsmakują się w tłach, projektach robotów, rysunkach postaci.
Rysunki: Fred Beltran
Scenariusz: Charles Berberian
Tłumaczenie: Paweł Łapiński
Ilość stron: 88
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Kurc
Format: 210 x 297 mm
KOMIKS ZNAJDZIESZ NA PÓŁKACH