Mam wrażenie, że Albert Brooks napisał i wyreżyserował satyrę patrząc poniekąd w lustro. Mogło tak być, bo Zagubieni w Ameryce opowiadają trochę o nim, o osobie wywodzącej się z klasy wyższej, o ludziach którzy się czegoś dorobili. Świadczy to o dużym dystansie i inteligencji. Brooks nie jest jednak wredny dla zamożniejszego środowiska. Jest przede wszystkim zabawny, tych ludzi da się lubić nawet jeżeli twórca robi sobie z nich jeden długi 90 minutowy żart.
A gdyby tak rzucić wszystko i ruszyć do Las Vegas?
Na taki pomysł wpadł David Howard (reżyser obsadził w tej roli siebie), kiedy odszedł z pracy. To pierwsze krytyczne spojrzenie (wciąż w satyrycznym ujęciu) na egoistyczną ludzka naturę tej postaci. Jasne, wciąż jest zabawnie. David bowiem, gdyby wszystko poszło po jego myśli w tym dniu, z pracą by się nie rozstał. Miał dostać awans i miejsce w zarządzie w firmie reklamowej, w której pracuje od ośmiu lat. Jest cenionym pracownikiem, ale prezes uznał, że zbliżająca się kampania jest na tyle ważne, że David musi się w niej zaangażować i przeprowadzić się do Nowego Jorku (z Los Angeles). Kłótnia z tego zrobiła się na całe biuro, można było to inaczej załatwić. Jednak David był już na etapie wybierania koloru skórzanych obić w swoim mercedesie, którego jeszcze nie kupił, więc… więc trzeba było unieść się honorem.
Gdzie ten egoizm? David, jak już rzucił robotę, podpalił ogień w miejscu pracy swojej żony. Namówił ją do porzucenia dobrze płatnego kierowniczego stanowiska. Och, ta dwójka uroczych odklejonych lekko od życia yuppies wygrała los na loterii, spieniężyli dom, spieniężyli wszystko, kupili campera (Winnebago Chieftain, model z 1984 roku) i ruszyli do Las Vegas odnowić śluby, rzucić się w wir przygody jak w Swobodnym jeźdźcu, ulubionym filmie Davida.
Zagubieni w Ameryce, zjadliwie ale sympatycznie.
A może to też satyra na tych, którzy rzeczywiście robią te wszystkie rzeczy, a później głupio im przyznać, że jednak wcześniej było wygodniej, fajniej, lepiej i nie nadają się już do mieszkania w namiocie, ale nie ma takiej opcji żeby to przyznać? Po trosze tak jest, a Zagubieni w Ameryce dotyka co najmniej kilku tematów.
Bezsprzecznie jednak to wciąż zabawne kino drogi o dwójce ludzi, fajnych, lekko naiwnych, na pewno niegroźnych, którzy ubzdurali sobie, że będą nomadami. Ja na przykład nie oszukuję się, bądźmy poważni, nie chciałoby mi się mieszkać teraz w lesie, ciąć drewno na opał, zachwycać się żabami na poszyciu namiotu. David i Linda ((Julie Hagerty) w końcu to zrozumieją, ale co przeżyją to ich. Ich perypetie to przede wszystkim zderzanie się ze ścianami zbudowanymi ze zwykłej prozy życia. Dramatyczne są wydarzenia w kasynie, gdy przegrywają pieniądze. Niepoważne jest zachowanie Davida, który próbuje swoją marketingową gadką przekonać kierownika kasyna, by te pieniądze im zwrócił. Jest jeszcze epizod ze znalezieniem pracy, którą wykonują codziennie miliony Amerykanów, no ale Linda i David przecież nie będą za grosze harować, męczą się dość szybko.
Dodatkową wartością jet zdzieranie kolejnych warstw fabularnych. Można przecież dotrzeć do bardziej ponurego komentarza. Czy Zagubionych w Ameryce można czytać jako obraz ekonomicznego upadku, czas wielkiego kryzysu, ten moment gdy bańka pęka i „ratuj się kto może”? Jak najbardziej.
Jest tu więc dużo zjadliwego komentarza, ale Brooks, tak jak napisałem, wredny nie jest. To sympatyczni ludzie, to dwójka która zawsze ostatecznie spadnie na cztery łapy. Reżyser nie pozwala im poznać najgorszych stron, nie da im zaznać prawdziwej biedy, będą mogli tylko zajrzeć przez szparę w drzwiach i uciec pod kołderkę utkaną z bezpiecznych kredytów.
Czas trwania: 90 min
Gatunek: komedia
Reżyseria: Albert Brooks
Scenariusz: Albert Brooks, Monica Johnson
Obsada: Rosanna Arquette, Verna Bloom, Thomas Chong, Griffin Dunne, Linda Fiorentino, Teri Garr
Muzyka: Howard Shore
Zdjęcia: Eric Saarinen