Wzgórze psów

Czytanie Wzgórza psów jest jak przełykanie najmniej przyjemnych rzeczy. I nie piszę tu tylko o tym fizycznym uczuciu, które możesz sobie wyobrazić gdy przez gardło przelatują gwoździe czy niedopałek papierosa. Fizyczność to jedno, ale picie tych akapitów to również nieprzyjemne walory natury psychicznej. To lektura brudna, czytałem o brzydkich rzeczach, czułem je, smakowałem. Emocje więc były.

Przeżulczykowałem się jednak Jakubem. Jestem po jego czterech powieściach. Informacja zwrotnaŚlepnąc od światełDawno temu w Warszawie, teraz skończyłem Wzgórze psów i powtarzam, przeżulczykowałem się.

Wzgórze psówRodzinne strony, najmniej fajne miejsce na świecie.

Wbiegłem jednak na wzgórze psów bez zadyszki, bo to przecież słowo pisane bardzo wprawnie, z polotem. Żulczyk pompuje zdania językiem który znam i z którym czuję się jako czytelnik bardzo dobrze. Z tym przesytem autora nie wiążę się żaden zarzut, a po prostu niejako zmęczenie materiału. Materiałem jestem ja. Obawiam się, że kolejną powieść autora w tym stylu mógłbym ocenić gorzej, a przecież nie chcę tego robić, bo jednak Wzgórze psów dostarczyło mi w tej znanej mi atmosferze, dużo frajdy.

Nastrój jest więc typowy dla autora Ślepnąc od świateł, chociaż to nie ten format zbrodni, co u Dariusza. Podoba mi się podział narracji na kilka osób, nie będę zdradzać. Kluczową postacią jest Mikołaj i tutaj dostałem ciekawy i intrygujący motyw. Wprawdzie powrót na stare rodzinne śmieci nie jest czymś oryginalnym, ale Mikołaj wraca bo musi.

Mikołaj bowiem, wraz z żoną rzeczywiście nie chce, a musi. Życie dociążyło tę parę konkretnie w Warszawie. Nie unieśli tych ciężarów, wszystko zaczyna się i kończy na pieniądzach (chociaż jest to bardziej skomplikowane). A w Zyborku (rodzinne miasto) echa po publikacji pierwszej i jedynej jak dotąd powieści Mikołaja nie milkną. Wtedy, gdy wyjeżdżał z miasta nienawidził tego miejsca. I całą tą nienawiść, nierzadko podkolorowaną umieścił na kartach swojego literackiego debiutu. Wyżył się tam, konfabulował, powieść się sprzedała, sprzedał się więc i Mikołaj. A teraz musi wrócić. I to jest intrygujący zabieg, pisarz (Mikołaj) wraca do miejsca, którego nie cierpi, a ludzie pamiętają co o nich Blady (taką ma ksywkę) pisał.

Znany styl Żulczyka, te same silne emocje.

W Zyborku natomiast bez zmian, a dodatkowo zbrodnia rozpełzło się na wszystkie ulice. Przeszłość nie została zakopana, nikt nie czyścił tej pleśni. Co się z niewyczyszczoną pleśnią dzieje? Wiadomo, jest jej coraz więcej. Mikołaj z żoną Justyną będzie musiał rozprawić się nie tylko z przeszłością, teraźniejszością, ale też z samymi sobą. Będą musieli walczyć ze wszystkim, z bandytami, z ojcem który jest tu ważną postacią, z rodziną Mikołaja, z całym miastem.

Cenię pisarstwo Żulczyka. Jak jest zbrodnia, narko wtręty, meliny, głupie durne łby, to jest zawsze szczerze i mocno. Pisarz zna te klimaty klatek schodowych, sprzedawanego grama skuna na korytarzu w bloku. Wypada to autentycznie, uczciwie. Nie ma tu przerostu formy nad treścią, nawet jeżeli Żulczyk rzeczywiście pompuje zdania nieco ponad miarę. Jednak dla mnie to nie problem, jestem obyty z tym stylem.

Pełnokrwiste postaci, bohaterowie zbudowani z wielu elementów. Wiemy, że w każdym są kości, wnętrzności, coś ich wypełnia. Czują, oddychają, mieli i mają plany (częściej mieli niż mają). Do tego retrospekcje sprzed kilku dekad, z młodości (a często i dalsze), wtręty pierwszoosobowe od innych postaci. To duża powieść, objętość znacząca, ale te 800 stron z dużym okładem przepływa lekko. Żulczyk bowiem wie jak utrzymać uwagę czytelnika, nie czuć zmęczenia po półmetku, dochodzą nowe wątki, co chwile stare tajemnice odkrywają kilka puzzli przed projekcją całego okrutnego obrazu, gdy nienawiść trzeba w końcu przełknąć.

Patryk Karwowski
Autor: Jakub Żulczyk
Ilość stron: 864
Oprawa: miękka
Wydawnictwo: Świat Książki
Format: 140 x 205 mm