Lubię słowo „frymuśny”. Zdarza mi się w tekstach czasem go używać. Nie inaczej będzie teraz, bo Kryształ górski taki właśnie jest, frymuśny przede wszystkim. Jednak frymuśny z definicji i w kontekście filmowego obrazu nie oznacza wcale, że jest to zły film. Kryształ górski jest właśnie frymuśny, osobliwy, głupiutki, ale ma swój urok, tak jak Sylvester Stallone, który z nowojorskiego taksówkarza zamienił się w piosenkarza country. A pomogła mu w tym Dolly Parton.
Nie przepadam za country. I „nie przepadam” to eufemizm. Fanów country jest jednak sporo również u nas w kraju, sam się o tym przekonałem. Pamiętam chociażby jedną randkę w ciemno z dziewczyną która w połowie wieczoru wyznała mi, że żałuje że u nas w mieście nie ma knajp z muzyką country. Takich z prawdziwego zdarzenia. Wprawiło mnie to w lekkie zdumienie. Czyli ludzie chcą country, słuchają country, nawet opowiadają innym, że chcą takiej muzyki. Ale mi z country nie po drodze. Co innego, gdy country śpiewa Stallone, wtedy jest jeszcze gorzej.
Reżyseruje Bob Clark, który horror wymienił na komedię.
Kryształ górski to film kuriozalny. Wyreżyserował go Bob Clark. Ten Bob Clark, który w 1974 roku nakręcił kultowy już dziś slasher Czarne święta. Nie wiem co się stało u Clarka, ale nastąpił u niego mocny zwrot w kierunku komedii. Trzeba dodać, że były to komedie różnej jakości. Wprawdzie jedno trzeba oddać Clarkowi. Po kultowym horrorze Czarne święta, nakręcił Świntucha, kultową komedię o lekkim zabarwieniu erotycznym. A później popełnił jeszcze drugą część, niestety. Ja oczywiście cenię pierwszego Świntucha, warto go zobaczyć chociażby dlatego, by zrozumieć fenomen kręconych na pęczki filmów pokroju American Pie i żeby złapać kontekst tych filmów.
Kryształ górski natomiast kultowy się nie stał, ale głośno o nim na pewno było. Ot, chociażby za sprawą Złotych Malin. Kryształ górski to prawdziwy y triumfator gali wręczenia tych niesławnych nagród w 1984 roku. Cóż, kto by się przejmował malinami. Fala krytyki spłynęła już prawdziwa. I od widzów i ze strony ludzi z branży. Nikt najwyraźniej nie chciał Stallone’a w komedii muzycznej. Nikt również nie poznał się na osobliwym humorze, a już na pewno nikt nie był w stanie tolerować Rona Leibmana i samego scenariusza, za który odpowiadał Phil Alden Robinson.
Kryształ górski, film kuriozalny, ale dość istotny w karierze Sly’a.
Entuzjazmu jednak było sporo przed rozpoczęciem produkcji. Ten sam scenariusz był opisywany w kuluarach jako przepiękna historia miłosna, zabawna i prawdziwa. W głowie się natomiast nie mieści to, co działo się z samym skryptem. Zmieniany i przepisywany był kilkanaście razy. Raz za razem wtrącał swoje trzy grosze Stallone, przepisywał, układał dialogi, scenariusz wracał do studia, nikt nie był zadowolony, proszono Phila Aldena Robinsona, by poprawił brudnopis. Scenariusz był więc poprawiany, a Stallone zaczynał nanosić poprawki (ponownie). I tak kilka razy.
Co jest najgorsze w Krysztale górskim? Tak, Sly próbuje śpiewać, ryczy do mikrofonu, nadrabia przygotowaną na szybko komediową nad ekspresją. To nie wychodzi, a sam koncept na fabułę jest dodatkowo żenujący. Dolly Parton gra piosenkarkę country, która wchodzi w zakład z producentem muzycznym. Ma z „cywila” zrobić piosenkarza. Wybór pada na taksówkarza. Kłania się zamysł z filmu Rocky. Tam Rocky boksował amatorsko, dostał szansę na walkę z mistrzem. Tutaj taksówkarz ryczał pod prysznicem i ma teraz śpiewać przed publiką. Porównywać więc można. Jednak to się nie udało, a wracając do żenującego pomysłu na fabułę, to muszę dodać, że stawką w zakładzie była między innymi noc spędzona z producentem muzycznym. No naprawdę, litości mieć nie można na to scenopisarskie kuriozum.
Kryształ górski wprawdzie nie nuży, dzieje się sporo, raz za razem można przecierać oczy ze zdumienia na widok pląsającego Sly’a. Dolly Parton jest ikoną, a Nowy Jork jak zawsze piękny. Mimo wszystko polecam.
Gatunek: komedia muzyczna
Reżyseria: Bob Clark
Scenariusz: Phil Alden Robinson, Sylvester Stallone
Obsada: Sylvester Stallone, Dolly Parton, Richard Farnsworth, Ron Leibman
Muzyka: Mike Post, Dolly Parton
Zdjęcia: Timothy Galfas