Kondory wschodu

Kino akcji na petardzie. To ten hongkoński film, w którym bohaterowie zawsze biegną, a gdy przeskakują przeszkodę, to zawsze w ekwilibrystycznym stylu (obrót, półobrót). Przede wszystkim to sztandarowy przykład wojennego filmu z nurtu ’men on a mission’.

Trwa wojna w Wietnamie, dowództwo amerykańskiej armii powierza podpułkownikowi Lam tajną misję. Lam ma wkroczyć w głąb Wietnamu, odszukać stary bunkier i zniszczyć amerykański sprzęt. Jest tam sporo uzbrojenia, Vietcong mógłby go użyć do swoich potrzeb, nie można do tego dopuścić.

Kondory wschoduMen on mission, albo zżynanie od innych.

To misja dla straceńców, jest duża szansa że nikt nie wróci z niej żywy. Najlepiej złożyć więc oddział z ludzi, na których nikomu nie zależy. Padło na 12 więźniów skazanych na najcięższe przestępstwa. W przypadku sukcesu obiecano im wolność i po 200 tysięcy amerykańskich dolarów. Jest o co walczyć. Czy jest to więc azjatycka podróbka Parszywej dwunastki? Poniekąd tak, zamysł jest podobny.

Film wyreżyserował Sammo Hung, czyli legenda azjatyckiego kina akcji. Hunga nie trzeba nikomu przedstawiać. Do Kondorów wschodu (tytuł to jednocześnie nazwa oddziału) została zaangażowana cała plejada aktorów i aktorek, których entuzjaści kina akcji w mig rozpoznają.

Dość wspomnieć takie persony jak Biao Yuen, czy nieżyjącego już Ching-Ying Lama. Innymi słowy Kondory wschodu to taki przykład hongkońskiego The Expendables. Nawet jeżeli nie kojarzycie ich z imion i nazwisk, to zapewniam, że podczas seansu od razu się uśmiechniecie. Tak, to oni, ci którzy dostarczali nam tyle frajdy za czasów pirackich kaset video.

Kondory wschodu strzelają tak, żeby zabić.

To doskonały przykład dynamicznego filmu wojennego, zupełnie odmiennego w stosunku do tego kręconego w Hollywood. Podobnie jak we Włoszech, tak i tutaj dużo elementów jest skopiowanych z amerykańskich szlagierów. Poczynając od samej fabuły nawiązującej do filmu Roberta Aldricha jest kilka elementów z innych obrazów. Na ten przykład sekwencja z rosyjską ruletką, którą umieścił u siebie Michael Cimino w Łowcy jeleni. Ile by jednak nawiązań nie znaleźć do Hollywood, w Kondorach wschodu i tak jest mocniej, dosadniej, brutalniej.

Kondory wschodu

Pamiętajcie bowiem, że to kino azjatyckie, sceny akcji to nie tylko strzelaniny, jest tu dużo sztuk walki, finałowa kopanina to crème de la crème. A ta brutalność? Aż pod sufit. Choćby w tej scenie z rosyjską ruletką. Dość gwałtowna u Cimino, tutaj, u Hunga wybrzmiewa jak horror, rzecz dla niektórych widzów graniczna, gdy rewolwer obsługuje małoletni partyzant z Vietcongu.

Ten film wciąż się dobrze trzyma. Zdaję sobie sprawę, że są widzowie, którzy nie znoszą tej azjatyckiej nad ekspresji szczególnie w filmach z gatunku kina akcji. Cóż, ta maniera znajdzie się i tutaj. Ale to taki styl, wpisuje się to w atmosferę, decyduje o kolorycie. Polecam.

Patryk Karwowski
Czas trwania: 100 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Sammo Hung
Scenariusz: Barry Wong
Obsada: Sammo Hung, Yuen Biao, Joyce Godenzi, Haing S. Ngor, Yuen Wah
Muzyka: Sherman Chow
Zdjęcia: Au Gaam Hung, Arthur Wong