Ręka, noga, mózg na ścianie.
Najbardziej brutalne momenty z dylogii Raid, ta sekwencja w korytarzu z Old boy, ta scena z gaśnicą z Nieodwracalne Gaspara Noé. I to wszystko w jednym indyjskim Kill, który miał swoją premierę w sekcji Midnight Madness w 2023 roku na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Toronto (TIFF). Tak, to dobra sekcja dla obrazu, który jest swoistym pandemonium przemocy.
Zombie express po indyjsku, raz poproszę. Z dodatkową porcją keczupu.
Wiem, o czym myślcie. Indyjski festiwal przemocy, coś na podobieństwo kina kopanego z tamtej części świata. To nie może być nic poważnego. Jednak wyjątkowo udało się zamknąć temat w granicach czegoś wiarygodnego, dalekiego jednocześnie od całej tej przaśnej estetyki której osobiście nie trawię.
Przegięta przemoc, a mimo wszystko w granicach zdrowego rozsądku.
Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że mnie z kinem indyjskim jest mocno nie po drodze. Dawałem szansę wiele razy, powiedziałem kategoryczne „dość” dekadę temu przy Madras Cafe. Ta stylistyka zawsze mnie rozkłada na łopatki. Akcenty były (wierzę, że są cały czas) rozłożone w filmach w takich miejscach, że autentycznie odbijam się od tytułów. I nadszedł Kill, który przede wszystkim kupił mnie zwiastunem.
Nie zaczęło się jednak dobrze, bo to ten sam romantyzm, który dominuje na kanałach typu Romantica TV, czy też w produkcjach pokroju M jak miłość. Jak w Bollywood jest miłość, to taka która kruszy skały, atmosfera musi zawsze być ciężka jak w oblepionym lukrem melodramacie. I tu też zaczęło się w tym stylu, bo opowieść dotyczy dziewczyny, której ojciec zaaranżował małżeństwo. Prawdziwa miłość jest jednak gdzieś indziej, wybrankiem jest żołnierz. Co tam żołnierz, to komandos! I dziewczyna jedzie z całą rodziną na imprezę zaręczynową. Jako środek lokomocji wybierają pociąg. Do tego samego pociągu trafia nasz żołnierz, który podróż chce wykorzystać do własnego celu. Tak, będzie wręczyć pierścionek swojej lubej. Traf chciał, że pociąg stał się obiektem pożądania bandy złodziei. To jest ten moment, w którym na stół wjeżdża zombie express po indyjsku.
Kill. pandemonium przemocy.
„To nie zwykli żołnierze, to komandosi”. To cytat dosłowny, a Amrit Rathod (Laksh Lalwani) jest tu panem zniszczenia.
Podobał mi się cały koncept na podzielenie filmu na dwa rozdziały. W pierwszej części nasz komandos sprawnie unieszkodliwia rzeszę bandytów. Ma zasady, rozbraja, ogłusza, jeszcze nie zabija. Choreografia w ciasnych wagonach jest świetnie wykonana. W połowie filmu dochodzi do dramatycznego wydarzenia, wjeżdża plansza z tytułem Kill i Amrit otwiera wrota do drzwi piekła.
Amrit łamie ręce, wybija szczęki, miażdży gardła. Używa tego, co wpadnie mu w ręce. Sam też wytrzymuje dużo. Co tam jakieś cięcia nożem płytkie rany kłute, czy uderzenie młotkiem w łeb. Liczy się tylko eliminacja przeciwnika.
Romantyzm Bollywood VS estetyka z dylogii Raid.
To jest jazda po bandzie, krew leje się jak z mocno wstrząśniętej butelki, na korytarzach w wagonach sypialnych jest gęsto od trupów, miejsca jest mało, nie ma tu wirtuozerii i elegancji w ruchach. Liczy się tylko szybkie wyprowadzanie krótkich ciosów bronią białą. Noże przecinają gardła, tasaki lądują na obojczykach, delikwenci kończą życie charcząc i trzymają się za gardła.
Pod tym względem Kill należy do ścisłej czołówki w filmowym gatunku o nazwie 'ręka, noga, mózg na ścianie’. Dobrze się bawiłem, przemoc jest wyśrubowana pod sufit, kilka klasycznych wtrętów z kina indyjskiego (musieli!) nie wybijało mnie aż tak z rytmu, po seansie musiałem przetrzeć okulary, wszystko się lepiło od krwi i wnętrzności.