Wędrowałam z zombie

„Spacerowałam z zombie. To brzmi dziwnie. Gdybym usłyszała takie coś jeszcze rok temu, nie wiedziałabym czym jest zombie”. Na brzegu oceanu widzimy dwie poruszające się sylwetki. Jedna to z pewnością kobieta.

Tak zaczyna się film Jacquesa Tourneura, francusko-amerykańskiego reżysera, który swego czasu skradł moje serce obrazem Człowiek z przeszłością z 1947 roku. Tutaj Tourneur flirtuje z kinem grozy, choć to groza rzecz jasna niewinna. Mianem zombie określa się tu kobietę, Jessicę, która jest w stanie apatii. To żona Paula, bogatego mężczyzny mieszkającego na jednej z wysp na Karaibach. Mężczyzna z bratem, potomkowie plantatorów cukru, prowadzą na wyspach rodzinny biznes.

Wędrowałam z zombieZombie, ciągła apatia, choroba psychiczna i voodoo jako lekarstwo.

Na wyspę przylatuje Betsy Connell (Frances Dee), pielęgniarka, która ma opiekować się Jessicą. Na nic zdaje się ówczesna medycyna. Naukowe nowinki, pomoce farmakologiczne, wszystko można odłożyć na bok. Z kobietą nie ma kontaktu. Pomóc może jedynie rytuał voodoo, a na tej wyspie takie rytuały odbywają się regularnie, noc w noc. Nikt w posiadłości o voodoo nie myśli chyba poważnie, Betsy bierze sprawy w swoje ręce, chce uratować Jessicę.

Tourneur przede wszystkim wykorzystał nastrój do budowania emocji, ale niezły jest też ten wątek romantyczny. Paul pije na umór, bo nie ma już przecież kontaktu z żoną. Betsy zakochuje się w Paulu i tym jego tragizmie. Chce uleczyć Jessicę na własną rękę. Ma nadzieję, że swoim działaniem skradnie serce mężczyzny. Intrygujące.

Ciekawy jest więc pomysł na melodramat, ale jeszcze ciekawszy jest sam koncept na grozę, której z pomocą przychodzi magia voodoo. To tamtejszy folklor nadaje ton całemu dziełu. Tajemnicze obrzędy, szepty o jakimś kulcie, strażnicy na skraju wioski, to wszystko buduje niesamowity nastrój i to właśnie nastrój winduje ocenę w górę. Piękny bowiem klimat wykreował Tourneur, który raptem rok wcześniej pokazał światu inny klasyczny już dzisiaj film grozy, Ludzie kotyWędrowałam z zombie to gra światłocieniem, subtelny podkład muzyczny wypełniony dudnieniem bębnów, sugestywna aktorska gra. Zabiegi formalne to niezaprzeczalny atut.

Melodramat, lekka groza, ale głównie nastrój tajemnicy.

Scenariusz napisany przez Curtisa Siodmaka (brat reżysera Roberta, który był zasłużonym twórcą kina noir) pierwotnie zakładał fabułę, w której główna bohaterka, żona plantatora, zostaje zamieniona w zombie i nie może wrócić do rodzinnego Paryża. Poczyniono więc kilka zmian względem oryginalnego skryptu. Po premierze początkowy odbiór filmu był mieszany. Pisano różnie. Zdarzały się teksty o „mrożącym krew w żyłach horrorze”, ale i te krytyczne relacje, które wprost wskazywały Wędrowałam z zombie jako film nudny. Dzisiaj wiadomo jedno. To klasyczny przykład filmu z dreszczykiem. Jeden z pierwszych, w którym użyto figury zombie, choć w zupełnie innym rozumieniu niż dzisiaj, gdy rozciągłość rodzajów filmowego monstrum jest już całkiem spora. Zombie u Tourneura jest tą delikatną wersją. nawet nie potworem, a istotą w letargu.

Wędrowałam z zombie

Dla mnie Wędrowałam z zombie okazał się filmem zajmującym, nawet wyraźnie poetyckim, w którym czułem klimat voodoo, nawet jeżeli tak naprawdę nie miałem z nim nigdy do czynienia. Przedstawione to zostało wiarygodnie i naturalnie. Czuć, że Siodmak razem ze współscenarzystką Ardel Wray odrobili zadanie zlecone przez Vala Lewtona, producenta, który wydał jasne polecenie zbadania haitańskiego voodoo celem zaimplementowania praktyk na potrzebę filmu.

Patryk Karwowski
Czas trwania: 69 min
Gatunek: horror
Reżyseria: Jacques Tourneur
Scenariusz: Curt Siodmak, Ardel Wray
Obsada: James Ellison, Frances Dee, Tom Conway
Muzyka: Roy Webb
Zdjęcia: J. Roy Hunt