Rzadko mi się to zdarza. To ten moment, gdy byłem nastawiony na dzieło wybitne, w kajeciku już powoli, jeszcze przed seansem delikatnie wpisuje ołówkiem najwyższą notę, a w trakcie rozglądam się nerwowo. Co się stało? Love Lies Bleeding to był pewniak i chociaż to wciąż moje kino i będę piał z zachwytu nad wieloma jego aspektami, to jednak najważniejszego nie dostałem. Nie dostałem emocji, a przecież po to przede wszystkim oglądamy filmy, dla emocji. Oczywiście jeżeli pod emocje podciągnąć zachwyt nad stylem i formą, to rzeczywiście taki był, bo w tym temacie nic lepszego w tym roku nie dostałem.
Obłędny formalizm, pulp my heart.
Love Lies Bleeding to przede wszystkim wyrazista konwencja. Gdybym natomiast był zatrudniony jako adwokat reżyserki Rose Glass, to zbudowałbym linię obrony na przekonaniu, że Love Lies Bleeding jest listem miłosnym do estetyki pulp z całym jej przegięciem (finał jako dowód ostateczny, który moim zdaniem wiele ratuje), więc nawet nie zabierajcie się do utyskiwania. Ale adwokatem nie jestem, liczyłem na solidny neo-noir, dostałem piękny miejscami teledysk, jeszcze lepsze wyczucie kadru, olśniewającą inscenizacje przemocy, ale napięcia i chemii za grosz. A przecież w tytule jasno stoi, że Love.
Zacząłem z otwartym sercem, a ponieważ serce mam pojemne rzeczywiście zakochałem się w zdjęciach, montażu i w Katy O’Brian, która zagrała wschodzącą gwiazdę kulturystyki. Gdy dodam jeszcze przelatujące przez żyły neonowe dźwięki spreparowane przez Clinta Mansella, powinienem być w niebie. Gdyby ktoś przed seansem poczęstował mnie jointem, prawdopodobnie obejrzałbym arcydzieło.
Wnioskuje więc że Rose Glass ma jeszcze za mało doświadczenia, bo intryga mnie nie zaangażowała. Dopowiadałem sobie nawet motywację, które napędzały bohaterki, bo ze scenariusza niewiele wynikało. A to już nielichy zarzut. Oto włócząca się po Stanach Zjednoczonych Ameryki Jackie Cleaver, ze swoją doskonałą rzeźbą, znalazła wymarzone dla siebie miejsce. Przynajmniej na chwilę. Dobrze wyposażona siłownia, robota w gastronomii przy strzelnicy i ciepłe łóżko u Louise „Lou” Langston (Kristen Stewart), która siłownie prowadzi. Jackie weszła w ten światek, nie zdając sobie sprawy jak ścisłe rodzinne konotacje wiążą osoby, które poznała. I tutaj, na tym zaciszu, dostaliśmy love story, kryminał, opowieść o zemście, girl power i rozbuchaną kulturę fitness napędzaną sterydami w latach 80. (czas akcji).
Multiwitamina zamiast kreatyny, BCAA i cytruliny.
Nie dziwie się, że Rose Glass wzięła się za projekt. Scenariusz napisany do spółki z Weroniką Tofilską, urodzoną w Katowicach scenarzystką, oferował na papierze bardzo wiele. Pomysłów jest więc co nie miara, neo-noirowy sznyt zachowany, pulpa pełną gębą, a jednak to ledwo co drży pod skórą, mogła zawieść reżyseria. Cieszy ten siarczysty policzek wymierzony oprawcy, raduje to solidnie pokazane przygotowywanie pod formę na zawody, ale (znowu jakieś „ale”), brak chemii między Jackie a Lou odbijał się moim zdaniem na przekazie. Ładnie nakręcona erotyka to nie wszystko, uczucia nie odnotowałem, a mieliśmy mieć przecież Thelmę i Louise na anabolikach. Tutaj weszła ledwo co niskobudżetowa suplementacja, ot kompleks witamin i minerałów dla zakochanych.
Nie mogę jednak narzekać, to dzieło pełne dzikiej formalnej pasji, utwór który z marszu można przerobić na powieść graficzną. Dobrze się bawiłem. Niestety nie pożarło mnie, a liczyłem na to, że wyniosą mnie na noszach.
Czas trwania: 104 min
Gatunek: kryminał
Reżyseria: Rose Glass
Scenariusz: Rose Glass, Weronika Tofilska
Obsada: Kristen Stewart, Katy O’Brian, Jena Malone, Anna Baryshnikov, Dave Franco, Ed Harris
Muzyka: Clint Mansell
Zdjęcia: Ben Fordesman