Pogoda nie nastraja optymistycznie. Burza, pioruny na chwilę rozświetlają czarną toń nocy. Zaczyna padać rzęsisty deszcz, woda spływa po nieukończonych piętrach wieżowca. To tutaj rozegra się opowieść o płatnym zabójcy, który spojrzał na swoje życie i stwierdził, że ma już dosyć tego całego zabijania.
Zanim przejdziemy do najważniejszego w tym poście, czyli do Dolpha Lundgrena, będzie o dziku. Tak, o dziku, czyli o ssaku z rodziny świniowatych. Musimy więc cofnąć się o 12 lat, kiedy Russell Mulcahy, reżyser omawianego Honoru zabójcy nakręcił jeden z najpiękniejszych animal attacków w historii kina. Zrobił to w swojej rodzinnej Australii, a swoim filmem o krwiożerczym rozrośniętym dziku na zawsze skradł moje serce. Oczywiście zamiast przypominać Razorback mogłem wspomnieć o Nieśmiertelnym z 1986 roku. To też dobry przykład obrazu, w którym czuć rękę twórcy, któremu bardzo zależy na estetyce obrazu.
Straight to DVD, ale lepsze.
Mulcahy bowiem (głównie reżyser teledysków) ma sporo filmów na koncie, są tytuły lepsze i gorsze. Łączy je to, że zawsze dobrze wyglądały i miały (mają) wizualne ozdobniki przykuwające uwagę widza. A to nietypowe ujęcie, niekiedy pięknie oświetlone pomieszczenie, zachód słońca jak z widokówki, dotyk artysty. Przez to widz zawsze ma wrażenie, że obcuje z czymś bardziej szlachetnym niż tylko tanią sensacją, która na stałe zagości w mniej popularnym telewizyjnym kanale, najczęściej wieczorową porą. Honor zabójcy jest więc tym przykładem filmu lepszego w jego opasłej filmografii.
Waxman (Dolph Lundgren) jest byłym żołnierzem, który już dawno przeszedł na komercyjną stronę zabijania. Pracuje dla tajnej agencji. Jest snajperem, oczywiście jednym z najlepszych. Likwiduje cele na zlecenie, najczęściej są to politycy. I jest to prawdziwa specjalistyczne robota, nie jakieś tam proste naciskanie spustu. Od celu dzieli go znaczna odległość, zawsze pracuje z partnerem, który sprawdza odległość, wiatr, kilka dodatkowych szczegółów. Snajper kalibruje swój karabin Iver Johnson AMAC-1500, kręci tym niezwykle ważnym pokrętłem i dostraja swoją śmiercionośną broń o dziesiątą części milimetra. Pobiera pocisk specjalnym chwytakiem. Jest gotowy do strzału, dostaje zielone światło. Ale sprzęt sprzętem, a głowa głową. Waxman nie strzela, cel jest zasłonięty przez dziecko. Partnerka (Gina Bellman) dostaje rozkaz likwidacji niesubordynowanego zabójcy. To ta pierwsza historia. Będziemy do niej wracać w retrospekcjach. Nikt ostatecznie nie zginął, para rozeszła się do innych zadań. I spotykają się znowu po latach, na kolejnej robocie. W tej samej konfiguracji, on ma strzelić, ona przygotować go do strzału.Lata 90., fantastyczny okres dla taniej sensacji. W Honorze zabójcy mamy dwa filmy. Ten absurdalny o krewkim ochroniarzu opuszczonego budynku, który okazał się napalonym stalkerem i próbuje zgwałcić dziewczynę. I drugi film o tym płatnym kontrakcie na zabójstwo. Tak, dobrze czytacie, praktycznie dwa różne filmy związane miejscem akcji, postaciami. To wręcz niesłychane w jaki sposób upchnięto dwa tematy do jednego budynku, a fabuła mimo wszystko się nie rozleciała.
Dolph Lundgren jako zabójca z sercem do niezabijania.
Zagrała chemia pomiędzy dwójką zabójców, czuć tu jakiś drżenie w sercu nieustraszonego Waxmana, mężczyzna ma jakiś plan, realizuje go. Pomysł na ponownie skrzyżowanie życiowej drogi tej dwójki jest dobry, wszystko układa się przecież podobnie, to jest intrygujące. Jak teraz potoczą się ich losy w przypadku kolejnego, ewentualnego niepowodzenia?
Honor zabójcy ma niezaprzeczalny powab lat 90. Dodatkowo pozytywnie nastroiła mnie aura i miejsce. Zdarza się tak, że lokacja jest pełnoprawnym filmowym bohaterem. Nie inaczej jest i teraz. Głównym miejscem wydarzeń jest charakterystyczny, wówczas nie dokończy (co jest atutem), wieżowiec Algonquin w Montrealu. Tak jak wszyscy pamiętamy Nakatomi Plaza ze Szklanej pułapki, tak teraz powinniście, po seansie, zapamiętać i ten wytwór wyobraźni architekta.
Wrażenie robi więc nie tylko budynek, ale fakt, że jest własnie w trakcie budowy. Prześwity przez 30 nieukończonych pięter, siatki maskujące, rusztowania, ogromny apartament na szczycie z oknami w kształcie elipsy. Sceneria i lokacje to duży atut produkcji. Ale co najlepsze, to wszystko iluzja, makieta budynku zaprojektowana przez Alexa McDowella.
I w tych okolicznościach przyrody dostaliśmy akcję, love story, coś na kształt thrillera i opowieść o tym, że każdy może zejść z wcześniej obranej drogi.
Dolph Lundgren nie zawodzi, w 1996 roku, w wieku prawie 40 lat wygląda (bo oczywiście musi zaprezentować się w całej okazałości) jak młody Bóg bez grama tkanki tłuszczowej. Naprężone muskuły, silny głos, dwie miny, czego chcieć więcej? Partneruje mu Gina Bellman emanująca w każdej niemal scenie seksem. Przede wszystkim. Czy odczytuje siłę wiatru, czy przechadza się korytarzem, zawsze kusi, a ostatnia z nią scena to poezja tamtych czasów. Czy po ucieczce na tle piekielnego ognia można zrobić coś lepszego niż przejść spacerowym krokiem przy odpalonym hydrancie?
Gatunek: akcja
Reżyseria: Russell Mulcahy
Scenariusz: Sergio Altieri
Obsada: Dolph Lundgren, Gina Bellman, Conrad Dunn, Christopher Heyerdahl
Zdjęcia: David Franco
Muzyka: Stefano Mainetti