Pierwszy kontakt z obcą cywilizacją, temat w literaturze science-fiction dość pospolity, podejmowany regularnie. Za każdym razem autorzy sci-fi muszą jednak czymś zaskoczyć, opracować jakiś patent, skierować uwagę czytelnika w nowe rejony, głównie zaciekawić. Czy Larry Niven i Jerry Pournelle zaintrygowali mnie jako czytelnika? Owszem. Ja jestem zresztą bardzo łasy na ten temat. Zawsze mnie ciekawi, w jaki sposób autor (tutaj autorzy) podejdą do sprawy.
Czy będzie to coś epickiego, czy skromnego? Czy obcy będą podobni do nas? Jak poradzimy sobie z istnieniem rasy, która nas przewyższa pod względem rozwoju? A jeżeli stoją na niższym szczeblu ewolucji, czy będziemy w stanie wykazać się na tyle rozwagą, by objąć ich ochroną i zachować ich tożsamość. Zdaje się więc, że w tym nurcie dużo można „popsuć”, ale Niven i Pournelle poradzili sobie z nawiązką, chociaż jest to powieść nierówna.
Głównie jednak, jest to powieść wiarygodna. Tak, wiem że odnoszę się do sci-fi ale uniwersum Pournell’a i Nivena mieści się dla mnie właśnie w ramach „tak może być”. Mamy więc odległą przyszłość, ludzie opanowali już jakąś część kosmosu, zasiedlili różne planety, a władzę sprawuje Cesarstwo (połączone siły Stanów Zjednoczonych i Związku Radzieckiego). Ogromne frachtowce strzegą pokoju na rubieżach, trwają walki z rebeliantami, ludzie wspominają czasy starego Imperium (obecnie mamy rok 3017, czas Drugiego Imperium) gdy wszystkim żyło się jeszcze lepiej. Teraz panuje względny pokój, chociaż wspomniani rebelianci rzeczywiście potrafią napsuć krwi. Ale to już było, teraz liczy się informacja, że odkryto sygnał z jednostki, która przylatuje ze stron, w które ludzkość jeszcze się nie zapuszczała.
Na spotkanie z obcymi, główny i niezaprzeczalny wabik powieści.
Na spotkanie wyrusza INSS MacArthur z dowodzącym nim kapitanem Roderick Blainem, przyszłym markizem dworu.
Gdzie tkwi niezaprzeczalny magnetyzm powieści? Rzecz jasna w temacie przewodnim. Autorski duet wykreował świat prawdopodobny, a zetknięcie z obcymi łapie się w nawias czegoś realnego. Ale to samo prawdopodobieństwo w Pyłku w Oku Boga wynika jeszcze z kilku rzeczy. Nie chciałbym tym samym zdradzać niczego z głównej fabularnej osi, nie chcę opisywać wizji obcej rasy, która w rzeczy samej rzeczywiście jest wizjonerska. Pyłek w Oku Boga to wielowątkowość, w której science nigdy nie wychodzi z objęć fiction. Albo na odwrót.
Naukowy żargon jest zrozumiały, pomysły na wynalazki intrygujące, decyzje zrozumiałe. Kontakt z obcą rasą w powieści Pournell’a i Nivenaniesie niesie ze sobą całe spektrum ludzkich zachowań (które wychodzą z różnych uwarunkowań przypadłych bohaterom). Jest nadzieja, strach, są umysły otwarte i zamknięte. Niektórzy widzą w obcych kogoś na nasze podobieństwo, inni wręcz przeciwnie. Wojskowi ładują torpedy, naukowcy otwierają ramiona i cieszą się na możliwość pracy w nowych środowiskach.
Pomysły, patenty, obca rasa dość osobliwa ale… wow.
Pyłek w Oku Boga wychodzi na wygraną pozycję dzięki pomysłom i dzięki temu, że potrafi utrzymać uwagę czytelnika przez dłuższy czas (bo ciągle jest coś nieznanego i możliwego do odkrycia). Ostatnie 200 stron to już końcówka maratonu, w którym maratończyk wie że będzie mieć gorszy czas. Gdy bowiem odkryto już tajemnice, pozostało to, co w powieści najsłabsze, czyli styl. Romans jest tani, kulisy polityczne dość niejasne. To, co najważniejsze zeszło na drugi plan. I niby jasno wynika z treści, że tak powinno być i rzeczywiście fabularnie się to zgadza, a jednak… a jednak ja wolałbym wciąż eksplorować odległe światy, dziwić się i nie rozumieć.
Tłumaczenie: Tomasz Chyrzyński
Ilość stron: 852
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Vesper
Format: 140 x 205 mm