Edward Norton marzył o przeniesieniu tej powieści na duży ekran i dopiął swego. Prawa do ekranizacji kupił z chwilą publikacji, ale treść radykalnie zmienił. W tym przypadku nie napiszę, że książka jest lepsza niż film. Książka jest inna, równie wspaniała jak tytuł, który gościł w kinach w 2019 roku. Osierocony Brooklyn (wydany po raz pierwszy w 1999 roku), powieść nieco hipsterska, już po lekturze przypomina mi nieco Wadę ukrytą Thomasa Pynchona. Podobny nastrój, nieco odrealniona atmosfera, dziwne wydarzenia, aura dość osobliwa.
Polskie wydanie książki to siła przekładu.
Ale w tym miejscu, chwilę przed moją refleksją i opinią o powieści Osierocony Brooklyn autorstwa Jonathana Lethema chciałbym wznieść toast za polski przekład Marii Zborowskiej. Zmarła w 2018 roku tłumaczka miała na koncie z pewnością ważniejsze tytuły, ale Osierocony Brooklyn musiał jej dostarczyć nie lada wyzwań. Wierzę jednak, że to samo tłumaczenie musiało przynieść sporo uśmiechu, gdy zabierała się za słowne fikołki Lethema. Dlaczego?
Głównym bohaterem jest detektyw z zespołem Tourette’a. Poza garścią tików Lionel Essrog tworzy słowa. Łączy, podmienia sylaby, ze słownika własnego autorstwa wykrzykuje ciągle coś nowego i wyszukanego. Jest pod tym względem nie do zatrzymania, a o samej przypadłości która ma znaczący wpływ na przedstawione wydarzenia zaraz napiszę. Tutaj chciałem odnieść się właśnie do pracy tłumaczki, która, wierzę w to, miała nie lada orzech do zgryzienia. Ale wyszło wspaniale i inaczej być nie mogło, gdy za pracę zabrała się specjalistka z takim doświadczeniem. Chapeau bas.
Osierocony Brooklyn to opowieść o wyrzutkach z sierocińca. To, że ta czwórka trzymała się razem już zakrawa o dowcip. Ale uwarunkowania w sierocińcach są takie, a nie inne, rzadko kiedy wybiera się kompana zabaw. Lionel z kolegami zostali w pewnym momencie, w wieku już nastoletnim, zauważeni przez Franka Minna. Przepadli. Najpierw byli zafascynowani pewnym siebie krętaczem, uwielbiali go, aż w końcu trafili pod jego skrzydła. Tam się rozwinęli, a w wieku dorosłym, gdy opuścili sierociniec razem otworzyli biuro detektywistyczne. A teraz Frank zginął. Zrozpaczony Lionel próbuję znaleźć sprawcę.
Melancholia i rozpacz.
Dużo tu melancholii, smutku, barwnych postac. Przede wszystkim jest tu zagmatwana intryga. Kryminał Lethema to neo-noir w najlepszym wydaniu. Nie mam za złe Nortonowi, że przeniósł akcję swojego filmu do lat 50., pasowało to do obrazu, jazzowej muzyki, deszczowych nocy. Ale Lethem nie potrzebuje noirowych artefaktów, by oddać ducha tego wspaniałego nurtu. Tutaj wszystko się zgadza. Nie ma wprawdzie jazzu, jest Prince. Są budki telefoniczne, ale są też telefony komórkowe. Jest coś jeszcze. Tajemnica u Lethema jest mirażem. Lionel brnie przez wydarzenia, ale nie zbliża się do celu. Ujeżdża swojego Tourette’a i niczym skrępowany własnym słowotwórstwem detektyw dopiero pod koniec będzie w stanie dostrzec światło. Pięknie prowadzona narracja.
Ale kryminał i sprawa śledztwa, które prowadzi główny bohater to nie wszystko. Powieść mówi też sporo o autorytetach, o tym momencie w życiu kiedy łapiemy się czegoś, by w to wierzyć. Dla ferajny z sierocińca był to Frank. Nie najlepszy wybór, wtedy, dla nich, jedyny, Polecam.
Autor: Jonathan Lethem
Tłumaczenie: Maria Zborowska
Ilość stron: 328
Oprawa: broszurowa
Wydawnictwo: Zysk i S-ka
Format: 125 x 183 mm