Już trochę po zakończeniu Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu dorzucam drugą część wrażeń z festiwalu. Poprzednio skupiłem się na starszych filmach, a tym razem postaram się opisać również kilka nowszych.
The Dead Don’t Hurt (2023, reż. Viggo Mortensen)
To film, który oglądałem podczas Letniej Akademii Filmowej po raz drugi. Wcześniej widziałem go podczas norweskiej premiery uświetnionej przez obecność samego reżysera. I moja opinia się nie zmienia, nadal uważam, że to kawał świetnego kina nakręconego przez człowieka zafascynowanego westernami. Pomimo tego, że mamy tutaj klasyczne toposy gatunkowe jak małomówny szeryf, korupcja w miasteczku czy zemsta, to w The Dead Don’t Hurt najważniejszy jest wątek melodramatyczny. Obserwujemy rozwijającą się relację dwójki ludzi, którzy uczą się siebie pomimo różnic charakterów i przeciwności losu. Mortensen miał w tym projekcie pełną kontrolę – oprócz scenariusza i reżyserii zajmował się nawet komponowaniem muzyki. Udało mu się jednak okiełznać własne ego, czego dowodem jest choćby umieszczenie własnego nazwiska w napisach końcowych na drugim miejscu po Vicky Krieps, która jest sercem całej opowieści. Niektórzy pamiętają może jak w Bez przebaczenia grany przez Eastwooda William Munny wciąż wspomina zmarłą żonę i to, jak zupełnie odmieniła jego życie. Kobieta nie pojawiała się fizycznie w filmie, ale funkcjonowała jako figura anioła zbawiającego skazanego na potępienie mężczyznę. Tymczasem Mortensen w swoim filmie sprawia, że taka kobieta staje się postacią z krwi i kości, a wiele wydarzeń oglądamy z jej perspektywy. Dodatkowo reżyserowi zależało na ukazaniu Dzikiego Zachodu jako miejsca, do którego przybywali ludzie z różnych części świata posługujący się różnymi językami. Dlatego oprócz angielskiego spora część dialogów jest po francusku, pojawiają się również wypowiedzi po duńsku i hiszpańsku. The Dead Don’t Hurt to na pewno jeden z moich ulubionych współczesnych westernów, a jego wyjątkowość polega właśnie na tym, że sam gatunek zderzył się w ciekawy sposób z wrażliwością artystyczną twórcy.
Nasze królestwo (2024, reż. Julien Colonna)
Niektórzy komentujący na Letterboxd określają Nasze królestwo jako połączenie Aftersun z kinem gangsterskim. Oczywiście coś w tym jest, ponieważ w obu filmach dorastające dziewczyny spędzają wakacje ze swoimi ojcami, próbując poznać ich lepiej i zrozumieć. Tylko że wakacje w filmie Juliena Colonny są tylko pretekstem, ponieważ bohaterowie muszą ukrywać się przed grożącą im śmiercią, gdy na Korsyce wybucha konflikt między zwaśnionymi klanami. Urodzony na wyspie reżyser zainspirował się jej burzliwą przestępczą przeszłością, a akty przemocy miały miejsce również w jego dzieciństwie w latach 90. Najciekawsze jest przyjęcie perspektywy dorastającej dziewczyny Lesii, córki mafijnego bossa. Kiedy bohaterowie przebywają jeszcze w większej grupie osób w posiadłości, to obserwujemy kolejne wydarzenia razem z nią: przekazy telewizyjne informujące o kolejnych zabójstwach, rozmowy starszych mężczyzn, planowanie odwetu. To trochę opowieść o zabranym dzieciństwie i przymusowym przyspieszonym dorastaniu. Kiedy rówieśnicy żyją sobie beztrosko, to Lesia musi już zachowywać się jak dorosła, a jakiekolwiek nieposłuszeństwo może być tragiczne w skutkach. Jest jedna scena długiego monologu ojca, która rzuca ciekawe światło na relację bohaterów i na to, jak jesteśmy definiowani przez swoje pochodzenie oraz traumatyczne wydarzenia. Podoba mi się to, jak powoli rozwija się akcja w filmie Colonny. Początkowo informacje są nam podawane zdawkowo podobnie zresztą jak głównej bohaterce. Z czasem, gdy ona dowiaduje się o całej sytuacji więcej, to i my zaczynamy się w tym wszystkim lepiej orientować. Klimat filmu kojarzy mi się z thrillerami z lat 70. stawiającymi często na gęsta atmosferą i eksplorowanie tematyki nasilających się cyklów przemocy. Nasze królestwo to dla mnie małe odkrycie tegorocznej Letniej Akademii Filmowej, a imponujące jeszcze bardziej, gdy doczytałem, że zdecydowana większość obsady to naturszczycy po raz pierwszy występujący w filmie.
Do nieznanej ziemi (2024, reż. Mahdi Fleifel)
W przypadku tego filmu trzeba najpierw przyjrzeć się samemu reżyserowi. Mahdi Fleifel urodził się w Dubaju, ale potem przez jakiś czas dorastał w obozie dla uchodźców z Palestyny w Libanie, zanim jego rodzinie udało się przenieść do Danii. Już w dorosłym życiu jakiś czas spędził w Atenach, obserwując codzienne zmagania przebywających tam imigrantów starających się wyjechać do Niemiec, Wielkiej Brytanii czy krajów skandynawskich. Z tego wszystkiego zrodził się pomysł na Do nieznanej ziemi. W filmie śledzimy losy Chatili i Rezy – dwóch imigrantów z Palestyny żyjących na marginesie społeczeństwa w Atenach. Aby zaoszczędzić pieniądze na wyjazd do Niemiec, gdzie przebywa rodzina Chatili, zajmują się drobnymi kradzieżami. Kiedy jednak mający problem z narkotykami Reza traci pieniądze, Chatila zaczyna podejmować desperackie próby szybkiego zarobku. Film Fleifela wyróżnia się na tle współczesnego kina o tej tematyce już samym pomysłem na głównych bohaterów. Owszem, są w trudnej sytuacji życiowej, ale to nie szlachetne ofiary, tylko przestępcy posuwający się do coraz bardziej amoralnych czynów. To antybohaterowie, którzy według słów samego reżysera, zainspirowani zostali przez ludzi spotkanych przez niego w Atenach oraz przez postaci z wczesnych filmów Martina Scorsese i Briana De Palmy. Do nieznanej ziemi chwilami skręca w terytoria gatunkowe, pokazując sytuacje rodem z thrillerów czy tzw. heist movies. Jest tutaj też obecny fatalizm, przez co całość mogę określić jako neo-noir o imigrantach. Reżyser stworzył film poruszający, wywołujący sprzeczne emocje, ale jednocześnie atrakcyjny pod względem czysto filmowym. Byłem cały czas ciekawy tego, jak rozwiną się kolejne plany bohaterów i jakie przeszkody napotkają po drodze. Reżyser bardzo dobrze kontroluje tempo opowieści, zwalniając wtedy, gdy chce przedstawić wspomnienia czy marzenia bohaterów tak, aby widz mógł lepiej zrozumieć ich desperację.
Adam Lewandowski