Harakiri

Ta opowieść? Oczywiście przykuwa uwagę od początku do końca. Opowieść pochłania. Ale to głównie Tatsuya Nakadai, japoński aktor filmowy, jego spojrzenie, głos, siła, powoduje, że nie możemy oderwać oczu od ekranu.

Czas pokoju to nie jest dobry czas dla rōnina Hanshirō Tsugumo (Tatsuya Nakadai). Całe życie poświęcił wojaczce i na tym też zna się najlepiej. Teraz musi zmienić swoje priorytety, nauczyć się żyć na nowo. Nie ma już nad sobą nikogo, ciężko mu związać koniec z końcem.

Ma kilka wyjść z tej sytuacji, jedną z nich jest popełnienie seppuku, honorowego rytualnego samobójstwa. Nie jest to takie łatwe, seppuku to szereg zasad. Potrzebne jest specjalne miejsce, czy choćby sekundant, który w odpowiednim momencie zetnie głowę rōnina.

HarakiriHarakiri, czyli krok ostateczny.

Tsugumo wydaje się być zdesperowany, udaje się więc do posiadłości klanu. Przyjmuje go starszy doradca Saitō Kageyu. Wielu było już przed Tsugumo, zubożali ronini deklarują chęć popełnienia samobójstwa, ale odpuszczają zamiar po drobnej jałmużnie. Tak się zdarzało i doradca sądzi, że Tsugumo jest jednym z naciągaczy. Opowiada mu historię sprzed kilku miesięcy, gdy na ten sam dwór przybył Chijiiwa Motome, w tym samym celu. Wówczas skończyło się to dramatycznie, ale Tsugumo pozostaje niewzruszony. Wydaje się nawet, że coś go z Motome łączyło. Rōnin, który klęczy teraz wśród wpatrujących się w niego samurajów ma jeszcze jeden, poza seppuku, cel.

Kluczowym elementem tego filmu, czołowego przedstawiciela gatunku jidai-geki, jest scenariusz. To na nim opiera się cały fenomen Harakiri, dzieła które tak mocno absorbuje widza, zmusza do refleksji, a w trakcie seansu niejednokrotnie stawia pod ścianą. Refleksja bowiem przychodzi nawet w trakcie seansu, gdy widz zmienia (być może) swoje nastawienie do bohaterów, akcji, opowieści.

Kobayashi nakręcił arcydzieło gatunku. To czołówka jidai-geki.

Harakiri w reżyserii Masakiego Kobayashiego, na podstawie scenariusza Shinobu Hashimoto i Yasuhiko Takiguchiego to nie tylko wciągająca (i trzymająca w napięciu) historia. To perfekcyjnie ułożona narracja, opowieść w opowieści. To w końcu układanka, która przy całym obrazie przedstawi pełną wartość i znaczenie. Wyciąganie pochopnych wniosków (względem fabuły, postaci), czyli wpadanie w pułapki, to kwestia zamierzona, bo twórcy nieustannie nas zwodzą. To element gry i świadoma decyzja by jeszcze lepiej zarysować intrygę.

W 1962 roku Kobayashi miał już na koncie kilka udanych produkcji, w tym te przełomowe, epickie, również wymagające sporych nakładów finansowych, ale też siły i determinacji. Nakręcił przecież trylogię Dola człowiecza, razem prawie 10 godzin. Kobayashi miał więc duże doświadczenie, był w tamtym okresie w pełni świadomym reżyserem, dokładnie wiedział co przekazać na ekranie.

Harakiri

Harakiri nie ma więc zbędnej minuty, utrzymany w surowym ascetycznym tonie, kipi od ludzkich emocji, które tłumią w sobie bohaterowie dramatu. Widzowie wszystko czują, wiedzą, że większość oblicz stanowi fasadę, ochronę przed zdradzeniem własnych zamiarów.

Kobayashi nakręcił arcydzieło. Angażujące widza, ale też z mocnym tematem wykraczającym poza główną oś fabularną. Harakiri bowiem to demontaż pewnych „uroków” wiążących się z samurajskimi mitami. Słowo „honor” pada tu bardzo często, ale czy nie za często? Czy ten sam „honor” nie stanowi nieco nadużywanego słowa, którym mogą posiłkować się choćby nieczuli możni?

Patryk Karwowski
Czas trwania: 133 min
Gatunek: dramat, samurajski
Reżyseria: Masaki Kobayashi
Scenariusz: Shinobu Hashimoto
Obsada: Tatsuya Nakadai, Shima Iwashita, Akira Ishihama, Tetsurō Tamba, Rentarō Mikuni
Zdjęcia: Yoshio Miyajima
Muzyka: Tōru Takemitsu