Głosem Eddiego Murphy’ego: „Get the fuck out of here!”
Oto udana próba wskrzeszenia! To nie jest tak, że nie wierzyłem w powrót detektywa z Detroit. Raczej nie miałem żadnych oczekiwań. Brak oczekiwań mógł wziąć się choćby z wyboru reżysera. Dla Marka Molloya jest to pełnometrażowy debiut. Cóż, historia zna wiele przypadków dobrych debiutów i wychodzi na to, że to jeden z nich. Molloy przeszedł do fabuły z telewizyjnych reklam, ma na koncie kilka teledysków.
W temacie kryminalnych komedii (to trudny gatunek) pierwszy Gliniarz z Beverly Hills Martina Bresta (który zakończył swoją przygodę z reżyserią w 2003 roku tuż po premierze Gigli z Benem Affleckiem i Jennifer Lopez) zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. Jednocześnie wspomniany Mark Molloy nie musiał robić za dużo żeby przeskoczyć część trzecią, która w ówczesnej trylogii była nieco niemrawa (delikatnie rzecz ujmując).
Po cichu natomiast wierzyłem w nos do interesów producenta Jerry’ego Bruckheimera, który przede wszystkim chciał zarobić, więc rzeczy niejadalnej zaserwować konsumentom nie mógł.
I miałem rację.
W przypadku czwartej części Gliniarza z Beverly Hills o podtytule Axel Foley nie czułem upływu czasu, a minęło przecież 40 lat. Film ma prawie tyle lat co ja, niebywałe. Nie czułem upływu czasu, w akcję wchodzimy od razu, bez ekspozycji, wszyscy wiemy o co chodzi, przed chwilą przecież oddaliśmy do wypożyczalni przewiniętą kasetę z częścią trzecią. Tak, jesteśmy starsi, a w filmie widać to wyraźnie w przypadku dwójki dokooptowanych partnerów Axela, czyli Billy’ego Rosewooda (Judge Reinhold, dzisiaj 67 lat) i Johna Taggarta (John Ashton, 76 lat). Jednak ta dwójka, choć niezwykle ważna dla fabuły, to tylko epizod.
Eddie Murphy, stary ale jary.
Najważniejszy jest Axel, czyli Eddie Murphy, który największe triumfy święcił w latach 80. Jego występy stand-uperskie Raw i Delirious to arcydzieła komedii. Czego Eddie się nie dotknął zamieniał w złoto. Lata 90. to pewna aktorska zapaść, która odbiła się na nietrafionych produkcjach. Dość napisać, że Murphy miał wzloty i upadki. I w karierze i w życiu. Nie o tym jednak jest ten post. Ten post jest o tym, że Murphy powrócił do swojej ikonicznej roli i zrobił to fantastycznie.
Charyzmatyczny, pewny siebie, sprzedawca roku. Wraca do Miasta Aniołów. Tam, w Beverly Hills, nic się nie zmieniło. Na ulicach jak w finale Eurowizji, a Axel wśród całej menażerii wygląda tak samo jak 40 lat temu. Dżins, kurteczka, białe adidasy, stary samochód z wypożyczalni 'rent a wreck’. Wszystko się zgadza. Do Beverly Hills przyjechał by pomóc córce, która jest adwokatem. Wplątała się w grubszą sprawę, za wszystkim stoi umoczony kapitan policji Grant (Kevin Bacon). I tyle, albo aż tyle, bo więcej naprawdę nie trzeba.
Kupili mnie na starcie, już w pierwszej akcji w Detroit. Jest po staremu, tak jak w 1984 roku, w środku policyjnej roboty. W uszach znany przebój, jakby znajome zdjęcia, Axel w cywilu po godzinach, ale tak naprawdę na obserwacji. A później akcja i już nie zwalniamy do finału.
Gliniarz z Beverly Hills IV, akcja akcja akcja.
Murphy jako filmowy bohater znowu leci po bandzie i robi to fantastycznie. Ponownie stosuje ten sam patent, czyli wpada i ustawia wszystkich pod swoje dyktando, bo najważniejsza jest w tym temacie improwizacja. Ale nie tylko ten schemat zagrał. Musiało być coś jeszcze. Doszedł motyw naprawy relacji z córką. Jest nieźle, na stół wyłożone są te same prawdy co zawsze, ale sprawdzają się i tutaj.
Są pościgi, zniszczone policyjne samochody, kilka naprawdę dobrych komediowych scen. Murphy jest sobą, potrafi być niepoprawny, jest świadomy swojego wieku (jest do tego sporo odniesień), ale też świadomy niekiedy wyświechtanego (własnego) dowcipu. Ja naprawdę życzyłbym sobie jeszcze jednej części.
Czas trwania: 115 min
Gatunek: akcja, komedia
Reżyseria: Mark Molloy
Scenariusz: Will Beall, Tom Gormican, Kevin Etten
Obsada: Eddie Murphy, Joseph Gordon-Levitt, Taylour Paige, Judge Reinhold, John Ashton
Zdjęcia: Edu Grau
Muzyka: Lorne Balfe