Dyliżans

John Ford bardzo szybko pojął ten najprostszy i najbardziej genialny schemat przy budowaniu opowieści. Wcisnął do jednego dyliżansu grupę ludzi o różnych charakterach i postawił ich w krytycznej sytuacji. Muszą zmierzyć się z atakiem Indian. Porażka oznacza, w najlepszym wypadku, szybką śmierć. Ci, którzy przeżyją też dostąpią tego zaszczytu, ale droga do śmierci będzie najpewniej okupiona długimi torturami.

Schemat jest więc prosty, ale w tej prostocie tkwi największa siła. Ford oparł swój film na opowiadaniu Ernesta Haycoxa, które zostało wydane w 1937 roku pod oryginalnym tytułem Stage to Lordsburg. Na naszym rynku ukazały się trzy powieści Haycoxa. Dzisiaj dostępne już tylko w antykwariatach i na aukcjach. Jakoś żadnemu wydawcy nie spieszno, by pochylić się nad pozostałymi tytułami z kolosalnego przecież dorobku pisarskiego.

Dyliżans opisuje więc podróż dziewięciu nieznajomych osób (siedmiu z nich siedzi wewnątrz, dwójka powozi) z Tonto w Arizonie do Lordsburga w Nowym Meksyku.

DyliżansDyliżans z problemami, ale szczęśliwie dotarł do celu.

Adaptacją scenariusza zajął się Dudley Nichols, który trzy lata wcześniej zdobył statuetkę Oscara za scenariusz do Potępieńca (również w reżyserii Johna Forda). Z samym projektem i prawami do książki, które wykupił Ford było trochę perturbacji. Reżyser wędrował od studia do studia, bo obiekcji było wszak dużo. Nikomu nie pasował spory budżet, nie po myśli co niektórym był John Wayne (który zaliczył w tym filmie jedno z najwspanialszych wejść w historii kina), Ford natomiast nie był zdecydowany co do terminu kręcenia. Sporo tego, ale w końcu udało się z Walterem Wangerem, który wyłożył pieniądze na produkcję.

John Ford mógł przystąpić do pracy. Tu też nie było łatwo, bo nie dopisywała pogoda i same warunki okazały się ostatecznie ekstremalne. Wszystko się jednak opłaciło, efekt końcowy był fantastyczny, gatunek dostał swój szlagier, a twórcy mogli przez długie lata (po dziś dzień) inspirować się dokonaniem Johna Forda na tym filmowym polu. No i pierwszy raz u Forda mogliśmy zobaczyć Monument Valley.

To film, w którym Ford utrzymuje dramaturgię na filarach kina akcji.

A sam dyliżans? Wiemy, że dojechał, ale krwi po drodze upłynęło co nie miara. Film ma genialne pomysły na sekwencje akcji, dużo dramatyzmu (twórca udźwignął niebywały ciężar narracyjny), mnogość charakterów, spośród których widzowie mogli wybrać swoje ulubione postaci. Ja na ten przykład kibicowałem szulerowi Hatfieldowi (John Carradine). Świetny, charyzmatyczny, małomówny z ponurą historią za plecami. John Ford wspaniale przedstawił szereg kluczowych momentów w życiu filmowych bohaterów. W zasadzie ta podróż łączy życiowe przystanki każdej postaci. Niektórzy, gdy dojadą, mogą odmienić swój los. Inni, gdy nastąpi kres tej podróży, staną przed kolejnym najważniejszym momentem w życiu.

Dyliżans

Ich decyzje przed wyruszeniem (czy zdecydować się na podróż?), to jakimi ludźmi okazali się w czasie walk, zmieniające się relacje między nimi, na wszystko Ford znalazł czas, wszystko rozgrywa się pomiędzy, a jednocześnie w trakcie. Istotne są obserwacje widza, bo ten (widz) wie w tym przypadku o wiele więcej niż filmowi bohaterowie. Jeden Dyliżans pokazał narracyjny kunszt, bo to właśnie ten film który stoi akcją, a przy okazji, w tej całej zawierusze, buduje opowieść o bohaterach, opisuje ich przyszłe plany, przedstawia wydarzenia.

Patryk Karwowski

Czas trwania: 96 min
Gatunek: western
Reżyseria: John Ford
Scenariusz: Dudley Nichols
Obsada: Claire Trevor, John Wayne, Andy Devine, John Carradine, Thomas Mitchell
Zdjęcia: Bert Glennon
Muzyka: Gerard Carbonara