Pierwszy kontakt z Conanem jako postacią miałem w wieku lat kilkunastu. Najprawdopodobniej była to końcówka szkoły podstawowej. Nie pamiętam za dużo i obawiam się, że na moje wspomnienia z lektury nałożył się obraz z filmu Johna Miliusa. Jedno jest pewne, nie byłem wówczas w stanie docenić literackiego kunsztu Roberta E. Howarda. Dlaczego o tym piszę? W wieku już dojrzałym do lektury Conana przystąpiłem z nastawieniem głównie na przygody spod znaku magii i miecza. To wszystko jest, to wszystko się zgadza.
Największe zaskoczenie przyszło już po pierwszych akapitach. Howard miał świetny styl, nie szedł po linii prostej, potrafił wykreować atmosferę grozy i pisał, gdy trzeba było, niezwykle gęsto. I nie byłem w stanie wychwycić wówczas (za młodu), tych licznych nawiązań choćby do mitologii Lovecrafta (pisarze nieustannie ze sobą korespondowali i w Conanie czuć wyraźne wpływy od dżentelmena z Providence).
Zaraz zacznie się biesiada mieczy.
Czas przejść do recenzji, lub bardziej wrażeń na temat dwóch zbiorczych tomów, wypełnionych po brzegi przygodami barbarzyńcy z Cymerii. W swoim gatunku to arcydzieło. Sto procent barbarzyńcy w barbarzyńcy. Co do wydania nie muszę nikogo zapewniać o jakości, wydawnictwo Vesper trzyma rękę na pulsie, dwa tomy to prawie 1700 stron, które się czyta…. nie, nie czyta się ich jednym tchem. Ja nie mogłem tej podwójnej cegły połknąć na raz.
Nie będę nikogo oszukiwał, to trwało długo. Dlaczego? Każde jedne opowiadanie to barbarzyńska esencja, to pewne. Czy Conan potrafi zmęczyć czytelnika po tych 500 – 600 stronach? Tak może być. Howard nie miał bowiem w zamyśle tworzyć takich opasłych tomów, opowiadania ukazywały się w różny sposób, w odcinkach w gazetach, w mniejszych zbiorach. I te opowiadania są świetne, ale charakter każdego jest w pewnym sensie podobny.
To nie wada, taki był zamysł Howarda i jego pragnienie stworzenia postaci, której nie jest w stanie oprzeć się żadna niewiasta. Odziany najczęściej tylko w biodrową przepaskę sieje postrach tam, gdzie się pojawia. Lgną do niego półnagie (choć częściej nagie) księżniczki, nic sobie nie robi z przeważających sił przeciwnika, zawsze wychodzi z opresji obronną ręką. Jest niezniszczalny, choć rany odnosi. Wzdryga się jedynie przed tym, co może pochodzić z mrocznych krain. Niechętnie więc staje do pojedynku z demonami i wówczas woli oddać pole złowrogim siłom. Taki jest Conan Howarda. Jest bohaterem w którego mógłby wcielić się w sennych marzeniach każdy zraniony za młodu chłopiec.
W swojej kategorii Conan to arcydzieło!
I pamiętajcie, wciąż nie piszę o tych elementach w kontekście wad. To po prostu znak rozpoznawczy Conana i podpis Howarda. I chociaż wiele fragmentów w tych dwóch zbiorach zasługuje na miano „powtarzających się znaków rozpoznawczych”, to opowiadania same z siebie są bardzo różnorodne. To ciąg awanturniczych przygód, to akurat jest jasne. Jednak Howard zaimplementował tu wiele podgatunków i właśnie przez to Conana tak dobrze się czyta! Są wątki kryminalne, jest sporo grozy, znalazł się i horror. Są sceny epickie, batalistyczne, knowania władców, powieść marynistyczna. A i sam Conan raz za razem potrafi być nieco inny.
Otwierające zbiór króciutkie opowiadanie Córka mroźnego olbrzyma przedstawia Conana jako dojrzałego wojownika, w innym jest młodzikiem, gdzieś jest rubasznym marynarzem, w kolejnym gadatliwym zbirem, zaraz po tym mrukiem. Wnoszę, że to różne etapy w życiu pisarza powodowały takie, a nie inne ujęcie głównego bohatera. To ciekawy pomysł by zebrać chronologicznie opowiadania a później zestawić je z życiorysem i życiowymi perturbacjami ich autora.
Wracając jednak do samego dwutomowego zbioru, w tej kategorii nie ma lepszego wyboru na wydawniczym rynku. Ale to wybór na ukierunkowanego czytelnika. Takiego, który pragnie zaznać przygód przy boku mało skomplikowanego wojownika w niezwykle jednak posępnej aurze.
Tłumaczenie: Tomasz Nowak
Ilość stron: 768 (pierwszy tom) / 900 (drugi tom)
Oprawa: twarda
Autor ilustracji: Michał Loranc, Celes Design
Wydawnictwo: Vesper
Format: 140 x 205 mm