Od czego tu zacząć? Może od tego, że to cholernie niesprawiedliwe z tą Złotą Maliną, którą dostał Brian Bosworth, aktor debiutant, za rolę w tym filmie. No i kolejna niezrozumiała sprawa, czyli klapa finansowa. Przy włożonych 25 milionach dolarów dochód wyniósł dziewięć milionów. I naprawdę nie rozumiem skąd te miejscami nieprzychylne recenzje.
Zimny jak głaz to szlagier, przerysowany, miejscami nawet groteskowy. Nie mogę go traktować poważnie, ale polubiłem go z miejsca. I wcale nie przez Lance’a Henriksena, który jest tu fantastycznym diabolicznym hersztem motocyklowej ferajny, a właśnie przez Briana „The Boz” Boswortha, byłego futbolisty, który odnalazł się jako twardziel kina akcji w najlepszym czasie dla takiego filmu. A jednak…
Dla Craiga R. Baxleya, reżysera który w latach 80. był wziętym kaskaderem Zimny jak głaz był trzecim pełnometrażowym filmem. Baxley zaczął nawet niezłym Szalonym Jacksonem w 1988 roku. Jacksona grał Carl Weathers, skądinąd również zawodnik NFL.
Zimny jak głaz, czyli esencja najntisów.
Wróćmy jednak do Zimnego jak głaz, filmu o najtwardszych twardzielach i tym jednym naprawdę twardym. John Stone, bo o nim mowa, jest niesubordynowanym od zawsze oficerem policji, a teraz ma wstąpić do motocyklowego gangu, rozpracować grupę i pomóc w rozbiciu całej szajki.
Bosworth to samiec alfa, od pierwszej sceny kradnie show, charyzma wycieka z ekranu. To taki Marion Cobretti, ale nosi idiotyczną fryzurę. Zresztą z Sylvestrem Stallone łączą go dwie rzeczy. Pierwsza scena to kopia z Cobry, a moment przygotowania koktajlu proteinowego to niemalże przytyk dla Rockiego, ale tutaj, w Zimnym jak głaz do shakera wpadają naprawdę niesmaczne rzeczy. I jest to dość świadome prześmiewcze zagranie, bo ten moment ma naprawdę zabawny finał.
Bosworth to samiec alfa, to już wiecie. Jest gliniarzem ze stosem przewinień, wszyscy na komisariacie mają go dość. Obecnie jest zawieszony, ale szybko werbuje go FBI do pracy pod przykrywką. Dostaje propozycję nie do odrzucenia i wstępuje do motocyklowego gangu.
Wybuchy, cycki, strzelaniny i jeszcze raz cycki.
Scenariusz Waltera Donigera (prawdziwego weterana, dla którego Zimny jak głaz był ostatnią robotą) to miks wulgaryzmów, nagości, akcji, dość suchych one-linerów i wybuchów. Tu nie ma chwili na przestój, akcja pędzi jak szalona. John Stone szybko dostaje się do elitarnego „klubu”, zyskuje zaufanie (nie wszystkich!), diabeł w ludzkiej skórze je mu z ręki. Zresztą Stone ma tyle pewności w sobie, że każdy harleyowiec znika w jego cieniu.
Bosworth to nie jest dobry aktor, to futbolista który nadrabia prezencją. I gdy tak mu się przypatrzyć z dystansu, jemu i jego „grze”, to z miejsca powinien wam się przypomnieć Alan Ritchson z Reachera. To podobny styl. Rozmiary, mocne spojrzenie, ale po prawdzie to jeden uśmiech, dwa grymasy, nawet nie trzy opracowane gesty. Nie narzekam, kino akcji z przełomu lat 80. i 90. pełne było gwiazdorów, którzy kradli serca, a ich warsztat był cieniutki. Nie o to zresztą chodziło u Boswortha, bo od aktorskiej strony film wspiera silny drugi plan. Jest wspomniany Henriksen, jest i William Forsythe, który tutaj bawi się swoją rolą szalonego i nieobliczalnego bikera.
Wybuchy takie, które powinny zaalarmować gwardię narodową. Gang, który powinien być uznany za grupę terrorystyczną. Kino akcji wyreżyserowane przez Baxleya jawi się w swym umownym charakterze niemalże jak kino postapo. Złoczyńcy żyją w jakimś forcie uzbrojeni po zęby, zabijają sobie sędziów, pustoszą okolice. Władza nie wie jak zabrać się do sprawy. Finał to już poezja i esencja przegiętego akcyjniaka, które ogląda się prawie jak Świat w płomieniach Rolanda Emmericha tylko na modłę tych uroczych najtisów.
Czas trwania: 95 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Craig R. Baxley
Scenariusz: Walter Doniger
Obsada: Brian Bosworth, Lance Henriksen, William Forsythe, Sam McMurray
Zdjęcia: Alexander Gruszynski
Muzyka: Sylvester Levay