Czerwony Mars to pierwsza część trylogii marsjańskiej autorstwa Kima Stanleya Robinsona. Powieść wydana w 1992 roku zdobyła kilka prestiżowych wyróżnień literackich (dla gatunku science – fiction), w tym nagrodę Nebula za najlepszą powieść. Polscy czytelnicy mogli poznać świat Robinsona już w 1993 roku, autorką przekładu była Ewa Wojtczak. 30 lat później, dzisiaj, Czerwony Mars ukazuje się w tym samym tłumaczeniu. Nie mam kompetencji, by kwestionować językowe fikołki, ale potrafię wyczuć archaizmy. Ale to wciąż i tak najmniejszy problem Czerwonego Marsa.
Zacznijmy od początku, od ekspedycji w której wzięło udział 100 wybrańców. Starannie wyselekcjonowani, naukowcy z predyspozycjami do działania na każdym polu. Ta „pierwsza setka” to byli głównie uczeni z każdej dziedziny, ale też technicy, inżynierowie i ludzie posiadający kwalifikacje w innych przydatnych zawodach. Oprócz wyszkolenia głównego, mężczyźni i kobiety musieli być dobrani według odpowiednich cech psychologicznych. To misja by zasiedlić nowy świat, podróż na zawsze. Nie będzie powrotu, porzucamy wszystko z błękitnej planety i rzucamy się w nieznane. Ok, nie do końca w nieznane, bo lądowania na Marsie już się odbywały, czeka tam zresztą sprzęt i materiały do budowy nowej cywilizacji. Ale ta pierwsza setka miała być z założenia odporna psychicznie na wszelkie niedogodności, nieskazitelni, idealni. I tacy byli w teorii, bo jak się okazało i jest to jeden z motywów przewodnich powieści, ludzie wybrani do ekspedycji byli na etapie selekcji i treningu tacy, jak od nich oczekiwano. Prawdziwa osobowość każdego z nich wyszła na zewnątrz niedługo po lądowaniu.
Czerwony Mars ma kilka raptem dobrych momentów.
Ukrywali wiele swoich cech tylko po to, by nie zostać odrzuconymi przy pierwszym wyborze. I nie jest to szczególnie odkrywcze, nie zdradzam też fabuły, bo istotą Czerwonego Marsa jest coś innego, coś jeszcze bardziej przyziemnego.
Kim Stanley Robinson w żadnym momencie swojego monumentalnego dzieła nie mówi o niczym nowym dla rodzaju ludzkiego. Czerwony Mars ma epicki rozmach, jest wizjonerski, ale to wciąż przypowieść o człowieku, który bez względu na warunki wciąż jest tylko człowiekiem, istotą marną, która zniszczy wszystko na swojej drodze. Dostaliśmy u Robinsona nowy świat we władanie, ale przez politykę, własne megalomańskie zapędy, niskie pobudki i interes uczynimy z nim to samo, co robimy z Ziemią w najbardziej skonfliktowanych regionach. I tyle.
Science fiction, którego nie czułem.
Czerwony Mars to oczywiście science – fiction, chociaż bardziej pasuje tu science – political – fiction. Polityka, lobbyści, kulturowy tygiel, religia i wojna. Znamy to wszystko ze środków masowego przekazu, z sąsiedztwa, z ulicy i w końcu z domu. Człowiek bez względu na miejsce ostatecznie okaże się taki sam.
To wciąż nie wszystkie zarzuty. Oprócz tego, że treść nie była dla mnie porywająca, Marsa tu tyle co nic, dołączona mapka wystarczy. Mars wydaje się być pretekstem, ale i tak moim głównym zarzutem jest to, że Robinson, pisząc już najbardziej kolokwialnie, napisał powieść nudną. Brak zaskoczeń, oryginalności tu niewiele (ot kilka wynalazków), językowo jest markotnie. Trudno chwycić się jakiegoś akapitu, ekspresji żadnej. Wątki romantyczne są żenujące, intrygi rodem z telenoweli, rewolucja która wybuchła w ostatnich rozdziałach to kapiszon. Nie czułem nic. Było lepiej, gdy posiłkowałem się własną wyobraźnią, walczyłem o jak najlepiej spędzony czas przy lekturze. Robinson nie pomagał.
Autor: Kim Stanley Robinson
Tłumaczenie: Ewa Wojtczak
Ilość stron: 916
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Vesper
Format: 140 x 205 mm