Koyaanisqatsi à la Jacques Tati.
Otwierasz okno na ruchliwą ulicę, rozkładasz sobie poduszkę na parapet, wygodnie opierasz łokcie i rozkoszujesz się obserwowaniem wydarzeń dnia codziennego. Tam facet kupuje kwiaty i idzie z nimi do biura obok. Ktoś zjada pączka, kobieta czyta gazetę i zaczyna się uśmiechać. Takich scen nie ma w Playtime, ale zamysł Tatiego jest podobny. W Playtime podglądactwo Jacques Tati uniósł do rangi sztuki. Nie tylko. Playtime to celebrowanie tej chwili, gdy możesz wypatrywać szczegółów, docenić własną spostrzegawczość. To coś więcej niż kino, to widowisko multimedialne, zabawa obrazem i dźwiękiem, ale przede wszystkim reżyserska wolta.
Arcydzieło zbudowane na detalach.
Sercem jestem bliżej przy pierwszym spotkaniu z panem Hulot. Wakacje pana Hulot są mi bliższe, czas spędzony w nadmorskim kurorcie dostarczył mi innych wrażeń. To było pomieszanie nostalgii i ogromnego ciepła z czymś dobrym i uniwersalnym. Filmowy letni turnus w Saint-Marc-sur-Mer we Francji miał melancholijny powab. Playtime jest czymś odrębnym.
Masz prawo się nie zgodzić, ale Playtime przypomniał mi Koyaanisqatsi Godfreya Reggio. Nietrafione porównanie? Niekoniecznie, bo Playtime podobnie jak Koyaanisqatsi to czysta obserwacja, wizualny rarytas, w którym obraz i kadr wyniesiono na inny poziom. W końcu Playtime i Koyaanisqatsi to kalejdoskop piętrzących się (nawarstwiających się) wydarzeń.
Opowieść u Jacquesa Tatiego dotyczy wprawdzie pana Hulot, ale tak naprawdę mamy tu bohatera zbiorowego, całą rzeszę ludzi biorących udział w najprzeróżniejszych codziennych czynnościach. Tak, pan Hulot jest niczym wirus, wchodzi w doskonale działający organizm, przewraca komórki, wchodzi tam gdzie nie powinien i popycha ten jeden kluczowy kafelek domino. Ten doskonale działający organizm to miasto, biurowce, korporacja z wyglancowanymi na wysoki połysk podłogami. Do takiego świata wchodzi pan Hulot, który pragnie załatwić jakąś sprawę. Jaką? Nieważne, nie dowiemy się tego.
Playtime to miłość do szczegółu.
Kocham bezgranicznie, choćby za moment w którym pan Hulot czeka na kogoś na korytarzu, a Jacques Tati rozciąga chwilę do granic wytrzymałości materiału. Ale nawet w czasie czekania Tati potrafi przyciągnąć uwagę widza. Robi to wciąż nowym pomysłem, dźwiękiem, choreografią i scenografią (bo ta, w pewnym momencie, wydaje się być najważniejsza). Tak, właśnie styl, aranżacja poszczególnych scen i sekwencji (ruch jak taniec, każdy gest zwieńczony puentą) stanowi o geniuszu twórcy. I nie tylko mowa o reżyserze, ale o całej ekipie, która poświęciła czas (zdjęcia trwały kilka lat!) na przygotowanie i zrealizowanie filmu.
Playtime to również taniec symetrii z asymetrią. Z jednej strony mamy wgląd w korporacyjny ład, miasto niemal futurystyczne, gotowy krajobraz dla aktorskiej wersji animowanego serialu Jetsonowie. Z drugiej strony mamy pejzaż chaosu w dopiero co oddanej do użytku restauracji, w której wszystko trzyma się na gumę do żucia, ale karnawał trwać musi. Ład i porządek kontra anarchia i jazgot. To niebywałe, że Tati wstawił swojego pana Hulot w oba środowiska i w obu miejscach wygrał ze swoją reżyserską koncepcją.
Arcydzieło.
Czas trwania: 124 min
Gatunek: komedia
Reżyseria: Jacques Tati
Scenariusz: Jacques Tati, Jacques Lagrange, Art Buchwald
Obsada: Jacques Tati, Barbara Dennek, Rita Maiden
Muzyka: Francis Lemarque
Zdjęcia: Jean Badal, Andréas Winding