Pewnie nie raz wracacie myślami do aktorskiego debiutu Davida Bradleya. To był rok 1989, Michael Dudikoff postawił wówczas znak stopu. Nie będę już grać amerykańskiego ninja, starczy tych mordobić, tak mówił. Nie chciał dać się zaszufladkować, miał w planach rozwijanie kariery aktorskiej z innym repertuarem. Jak wyszło, wiemy wszyscy. Dudikoff wrócił do Amerykańskiego ninja dwa lata później w części czwartej. Mieliśmy jednak wspominać Bradleya, który jeszcze w latach 80. pracował jako sprzedawca samochodów w Los Angeles.
Wydaje się, że angaż w kontynuacji przebojowego Amerykańskiego ninja to spełnienie marzeń. Myślę, że Bradley nie myślał o tym w tych kategoriach, ważne była dla niego po prostu nowa przygoda. Dał z siebie wszystko, gorzej ze scenarzystą i reżyserem w jednej osobie, Cedriciem Sundstromem. Sundstrom nigdy nie otarł się o żadną kultową b-klasę, jego dwa największe „hity” to właśnie Amerykański ninja 3: Krwawe łowy i kolejny z serii, czyli Amerykański ninja 4: Unicestwienie. I nic więcej, bo przecież nie będziemy wspominać jego epizodów i pracy jako asystent reżysera przy filmie Skowyt 4 i innych. Przyznaję jednak, że kusi mnie, by przyjrzeć się Mścicielowi, w którym zagrał Oliver Reed i Frank Zagarino.
Sundstrom, czyli reżyser który pisze na kolanie.
Z jednej strony naprawdę chylę tutaj czoła przed Sundstromem i jego robotą. To, co tutaj się stało trudno zrozumieć na trzeźwo. Spróbuję w zwięzłych słowach nakreślić fabułę odnosząc się jednocześnie do całej franczyzy. Najbardziej zaskakuje odwaga twórców, pierwszą i drugą część połączyli z trzecią wykorzystując bohatera drugoplanowego. Ogniwem jest sierżant Curtis Jackson (niezawodny, obdarzony naturalną charyzmą Steve James, który nie ważne jakie głupoty gada, zawsze budzi respekt).
Tak, zapominamy więc na chwilę o Joe Armstrongu (nie ma o nim mowy) i wchodzimy w historię Seana Davidsona (David Bradley). Opowieść zaczyna się od wglądu w nastoletnie, szczęśliwe życie Davidsona, kiedy towarzyszył ojcu w turnieju karate. Ojciec był mistrzem, ale położyły go kule z broni automatycznej. Zabójcy należeli do grupy przestępczej, która akurat dokonała napadu rabunkowego na turniejową kasę. Kilkunastu ludzi z bronią długą zrabowało pieniądze za bilety. Nie jakiś tam bank, a właśnie pieniądze, które zostawiły na turnieju rodziny i uczestnicy. Cięcie. Nastoletni Sean trafił pod opiekę niejakiego Izumi. Uczy się tajników walk z różnych stylów, poznaje tajemnicę ninja, sam staje się ninja, amerykańskim ninja. Cięcie.
Amerykański ninja wszędzie dookoła ninja.
Davidson jako dorosły już mężczyzna bierze udział w turnieju karate, który zorganizowała podejrzana grupa badawcza. Przewodniczy jej rzezimieszek o pseudonimie Cobra. Pierwszą niespodzianką jest to, że to ta sama ekipa, która dekadę wcześniej dokonała napadu rabunkowego, w którym zginął ojciec głównego bohatera. Drugą niespodzianka jest motyw organizacji turnieju. Otóż organizacja chce wyłonić zwycięzce, który według jej osobliwego mniemania jest tak silny, że będzie mógł testować na sobie broń biologiczną. Rozumiesz? Chcą mieć silnego faceta (to musi być ten, który wygra turniej), żeby go otruć i zobaczyć jak sprawnie działa toksyna. Przebiegły i chytry plan godny co najmniej jednego z antybohaterów ze stajni Hanna-Barbera.
Dojechałem do finału na oparach. Co mnie trzymało przy seansie? Z pewnością ten przystojniak David Bradley. Cieszy debiut, bo po nim Bradley miał jednak kilka niezłych filmów. A tutaj? Choreografia na poziomie układanej przez kumpli na przerwie w liceum.Wiecie o co chodzi: Ty masz kopać, ty masz uciekać, a ty podskocz i jakoś to będzie. Tutaj karate, to podniesienie nogi i tylko Bradley daje radę, bo Steve James jest przecież bardziej kulturystą, więc gracji mu brakuje (choć i tak przyjemnie się go ogląda w akcji).
Im dalej w las… a nie, od początku jest źle.
Davidson walczy więc z hordą ninja, kładzie ich pojedynczymi ciosami, a hitem jest walka pod wodą, w której Davidson uderza jednocześnie dwóch ninja w brzuch i już, chyba są martwi. Co rusz zaskoczenie, twist za twistem, kino ciągłych niespodzianek jak ta, w której ninjetka (tak poufale do kobiety ninja zwraca się sierżant Curtis Jackson) zrzuca maskę niczym Ethan Hunt z Mission Impossible (Davidson zna ten patent ze szkoleń ninja, w ten sposób to tłumaczy).
Rozkosznie głupi jest ten film, za krzty tu powagi, niektóre sceny są nakręcone tylko po to, by jakoś wykorzystać te nieliczne zasoby, umiejętność kaskadera, czy ekwipunek który jest akurat na stanie. Na ten przykład motyw z paralotnią i moment, w której kompan Davidsona (z nim to dopiero jest historia, poznali go w turniejowym lobby i od tego momentu został przyjacielem na śmierć i życie) ląduje (coś z silnikiem) na jadącej furgonetce. I nic więcej się nie dzieje.
Ach, truciznę w finale Davidsonowi zaaplikowali, ale to przecież ninja, więc nic się nie stało. Nawet nie wziął antidotum, które targał ze sobą sierżant Curtis Jackson walcząc jednocześnie z innymi ninja. Opowiedziałem Wam cały film, ale nie po to, by zniechęcić. To przecież debiut filmowy Davida Bradleya, który był sprzedawcą samochodów i został amerykańskim ninja. Piękna historia prosto z amerykańskiego snu. Polecam.
Czas trwania: 89 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Cedric Sundstrom
Scenariusz: Cedric Sundstrom
Obsada: Steve James, Michele Chan, Calvin Jung, Marjoe Gortner, David Bradley
Muzyka: George S. Clinton
Zdjęcia: George Bartels