Gilda z 1946 roku w reżyserii Charlesa Vidora ma już dzisiaj status dzieła kultowego. W 2013 roku obraz został wpisany w poczet filmów budujących dziedzictwo kulturalne Stanów Zjednoczonych. Cóż, wielu walorów nie sposób Gildzie odmówić, ale dla mnie nie był to seans, który mógłby zapewnić mi wielkie emocje. Wymieniany z marszu jako jeden z głównych przedstawicieli kina noir, wymogi tego nurtu spełnia. To pewne. Za tym, w mojej ocenie, za dużo nie idzie.
Gilda w filmie nie pojawia się od razu i zanim nastąpi z nią spotkanie poznajemy Johnny’ego Farrella (Glenn Ford). To hazardzista i oszust. Tacy mogą mieć długo szczęście, ale gdy będą nieostrożni w końcu ktoś ich przyłapie. Johnny jest sprytny (tak mu się wydaje), zręczny (to na pewno) i pewny siebie (przede wszystkim). Ale nawet takim kocurom w końcu powinie się noga. I tak też się stało. Naprawdę niewiele brakowało by Johnny skończył na dnie, dźgnięty nożem, wrzucony do rzeki. Pomocną rękę podał mu właściciel kasyna, docenił atuty Johnny’ego, wykorzystał je przy prowadzeniu interesu. Od tej pory Farrell ma oko na takich krętaczy jakim on był do niedawna (ok, jest nim cały czas). I wszystko układało się po bożemu, gdyby nie ona.
Gilda.
„Świat jest mały”, to chyba najczęściej przywoływane powiedzenie, przy takich urządzeniach losu. Właściciel kasyna Ballin Mundson (George MacReady) ożenił się. Co to musiała być za miłość i cóż za gorące uczucie, że po jednym dniu znajomości Mundson wkroczył na ślubny kobierzec ze swoją wybranką, piękną Gildą (Rita Hayworth). Świat jest rzeczywiście mały, Gilda okazała się starą znajomą (a nawet więcej!) Johnny’ego. Ale o tym cicho sza! O tym nie może dowiedzieć się Mundson.
I to jest kwintesencja wszystkich kłopotów, bo gdyby Farrell od początku był szczery, nie trzeba by było wchodzić w taką intrygę. A tak? Niegdysiejsi kochankowie musieli skończyć znajomość na wojennej ścieżce. Robią podchody, umizgi, wyzłośliwiają się, prowokują, a Mundsen obserwuje, nie jest głupi. Co innego film Vidora, głupiutki jak mało który.
Przepych w kasynie, przepych na filmowej kliszy.
Pisałem o walorach, jest ich tu bez liku. Być może największym są zdjęcia urodzonego w Krakowie Rudolpha Maté. To jednocześnie jeden z ostatnich filmów w dorobku Maté (choć on sam oczywiście o tym nie wiedział). Autor zdjęć doskonale zdawał sobie sprawę z atutów jakimi dysponuje. Kasyno, piękne panie, piękni panowie i Rita Hayworth, która w każdym ujęciu wyglądała jak bogini. Czy to dzięki Hayworth film wypada lepiej niż mógłby na to wskazywać scenariusz? Być może, bo sama historia nie jest moim zdaniem prowadzona najlepiej, a w teorii powinna być bardo zajmująca. Noir to jedno, femme fatale na miejscu, jest i kryminał w tle (Farrell nie do końca zdaje sobie sprawę, co dzieje się w kuluarach kasyna którym zarządza), ale esencją jest tu trójkąt Johnny – Gilda – Mundson. Tam powinno ciągle wrzeć, a dostajemy tylko spojrzenia, riposty i całą masę dwuznaczności. Nie byłem usatysfakcjonowany, a czarę goryczy przechyliły szczegóły, na które trudno było poważnie spojrzeć.
Gilda to film o obsesji i zaborczym mężczyźnie.
Rozumiem, że takie sytuacje się zdarzają, ale naiwność postaci potrafiła mnie dobić (ślub po kilku godzinach, a to nie jedyny ożenek w filmie, który wydarzył się w mgnieniu oka). Przez palce patrzyłem na relacje, nie mogłem uwierzyć w motywacje, trójkąt był zniekształcony, w rezultacie nieprawdziwy. Entuzjaści Gildy będą bronić kultowego filmu do końca. Jeżeli za główny punkt obrać zjawiskową Hayworth, to mogą mieć rację. Panowie zaślepieni jej urodą pogubili się w swoich życiowych rolach, może tu tkwi istota dzieła? Gilda znała swoje możliwości, mężczyźni byli ślepi i patrząc na to z boku, może było tylko się uśmiechnąć. Ale to też film o obsesji, pożądaniu i próbie usidlenia drugiej osoby. Za wszelką cenę.
Czas trwania: 110 min
Gatunek: dramat, kryminał, noir
Reżyseria: Charles Vidor
Scenariusz: Jo Eisinger, Marion Parsonnet
Obsada: Rita Hayworth, Glenn Ford, George Macready, Joseph Calleia
Muzyka: M. W. Stoloff, Marlin Skiles
Zdjęcia: Rudolph Maté