Zabójca, czyli Fincher pisze list do Bressona.
Fincher wystawia na wielką próbę współczesnego, przebodźcowanego widza. I nie ma w tym nic zdrożnego, że po seansie (albo nawet po pierwszym kwadransie) zrezygnowany brakiem akcji możesz film wyłączyć. Przecież ten film ma tytuł Zabójca, a z czym wiąże się to słowo? Mają być strzelaniny, pościg, finał na krawędzi przepaści albo chociażby na dachu wieżowca. Nic z tego. Widocznie wpadłeś w sidła shortsów, wszystko co trwa ponad trzy minuty jest już za wolne, nudne, do kitu. Nie winię cię za to. Zabójca widocznie nie jest dla Ciebie, nie pisz o nim jednak źle. Wyłącz i idź dalej. Fincher wystawia więc z jednej strony widza na próbę, z drugiej objawia się po raz kolejny jako twórca, który poniżej pewnego wysokiego pułapu nie schodzi.
Ale tym razem, dodatkowo, Fincher wygrywa ze współczesną modą, kręci kino niedzisiejsze, kręci kino na opak i jakby niepasujące do trendu. Czy pociągnie za sobą innych? Niewykluczone, chociaż jestem przekonany, że dla Finchera jest to przypadek odosobniony i kolejny film będzie już bardziej klasycznym thrillerem, o ile thrillerem będzie w ogóle.
Zabójca, kino o rutynie i detergentach.
Czyli co? Zabójca jest eksperymentem? Próbą siłowania się z widzem i próbą przedstawienia czegoś oryginalnego? Zabójca wszak oryginalny nie jest, bo twórcy uprawiają takie kino na okrągło. Takie tytuły po prostu nie trafiają pod streamingowane strzechy. Są obok, nie sprzedają się, piętrzą się na festiwalowych półkach.
David Fincher obdziera fach zabójcy ze wszystkiego, co do tej pory znaliście. Nikt nie marzył o takim zawodzie, bądźmy poważni. Ale jeżeli przez myśl komuś przeszło, w jakimś sennym marzeniu, że taka profesja może dostarczyć dużo adrenaliny i być ciągiem nieprzerwanych przygód, to Fincher pozbawia wszystkich złudzeń. To nie jest film akcji. Zabójca to kino o detergentach, proszkach do prania, rękawiczkach, workach foliowych, śmietnikach, mydle i jeszcze raz o detergentach. Jasne, ten konkretny zabójca, czyli mężczyzna w którego wciela się Michael Fassbender ma wszystkie potrzebne akcesoria do zabijania. Ma karabiny i pistolety. Ale to tylko część ekwipunku, bo zabójcy u Finchera i zapewne zabójcy w świecie prawdziwym mają bagażniki wypełnione płynami do podłóg, płynami do dezynfekcji, ścierkami, szmatkami, ręcznikami.
Zabijanie i sprzątanie.
Zanim jednak dojdziemy do esencji Zabójcy, czyli do sprzątania, trzeba wykonać robotę, od której film się rozpoczyna. I to od roboty nieudanej. I jest to piękna scena, bo zabójca ma na widelcu ofiarę i już czeka bardzo długo by oddać jeden jedyny strzał i odhaczyć zlecenie. A jest to o tyle piękne (i dla mnie nawet zabawne), że obserwujemy rutyniarza, prawie jak księgowego, który prowadzi wyjątkowo nudny proceder. Schematy, czekanie, jedzenie, czekanie i obserwowanie. W trakcie filmowego otwarcia, które przeciąga się do 20 minut jesteśmy świadkami tych wszystkich powolnych czynności, bo cel się nie pojawia w kamienicy naprzeciwko. A jest to całkiem zabawne, bo Fincher kreuje mężczyznę na perfekcjonistę. I taki ten człowiek jest, wierzymy w niego i wierzymy w ten cały monolog, który słyszymy i wierzymy w każdą jeden filozoficzny frazes dotyczący prawideł wykonywanego zawodu (skup się na celu, nie improwizuj). I gdy już mamy tak zbudowaną postać, doskonałą i taką, która nie ma prawa popełnić błędu, błąd ów popełnia. Nie trafia w cel. Chybia.
Gatunek: thriller
Reżyseria: David Fincher
Scenariusz: Andrew Kevin Walker
Obsada: Michael Fassbender, Arliss Howard, Charles Parnell, Kerry O’Malley, Sala Baker
Muzyka: Trent Reznor, Atticus Ross