Tak jak z reguły doceniam obłęd i szaleństwo u filmowców, tak tym razem muszę stwierdzić, że co za dużo to niezdrowo. Yakuza: Apokalipsa to rzeczywiście obłęd i to z tych totalnych, bezkompromisowych. Takashi Miike przyzwyczajał latami swoich widzów do tego, że jest twórcą nieprzewidywalnym i nie mam tutaj na myśli tego, czy film w rezultacie okaże się dobry, średni czy kiepski. Twórca nieprzewidywalny to w tym przypadku taki, którego ciężko scharakteryzować chociażby ze względu na jakąś przynależność gatunkową. Innymi słowy nie dla Miike są szufladki, nie zna on słowa umiar.
Yakuza: Apokalipsa. Dziwny, dziwniejszy, najdziwniejszy.
Tak, zdecydowałem się na stopniowanie przymiotnika „dziwny”, bo taki jest właśnie film Miike. I przy zachowaniu stopniowania, jest on coraz dziwniejszy, coraz mniej zrozumiały i wcale nie dostarczał mi przez to większej frajdy. Męczyłem się coraz bardziej i chyba ten poziom udziwnienia z pierwszej godziny byłby dla mnie wystarczający.
A zaczyna się całkiem normalnie. Genyo Kamura jest szefem lokalnej Yakuzy. To do rany przyłóż starszy jegomość. Ludzie są w niego wpatrzeni, on sam wydaje się ciepły i dobrotliwy. Taki wszak jest, ale jest też wampirem. Gdy dochodzi do starcia szefa Yakuzy z mistrzem sztuk walk, który zwie się Mad-Dog (w tej roli Yayan Ruhian, prawdziwy specjalista od martial-arts) i z ponurym żniwiarzem, który naoglądał się Django Corbucciego (tylko że nie ciągnie trumny, a trzyma ją na plecach) szanse szefa Yakuzy na przetrwanie mocno się kurczą, nawet pomimo tego, że jest wampirem. W spektakularnej walce przegrywa, ale zdążył jeszcze ugryźć swojego padawana, Kageyamę. Kageyama za bardzo nie wie co zrobić z wampiryzmem i mocami, które posiadł. Zaczyna zarażać mieszkańców miasteczka. A to dopiero początek.
Yakuza: Apokalipsa. Plusy i minusy.
Podobał mi się motyw gangsterski. Nawet zabawny jest temat z Kageyama, który ma delikatną skórę i nie może zrobić sobie charakterystycznego tatuażu na całych plecach wzorem największych zakapiorów. Przyjmuję za oryginalny patent z wampirami. Winszuję pomysłowości reżyserowi, który dodał kilka motywów z demonami z japońskiego folkloru. Fabuła też nie była na początku za bardzo skomplikowana. Ale kiedy Miike dorzucał, dorzucał, mieszał i mieszał, niespodziewanie się wylało. I wylało się tak mocno, że nie było już szans na sprzątanie.
O ile w teorii dodanie elementów z nurtu monster movie może być intrygujące, to w praktyce okazało się tylko i wyłącznie groteskowe. Ja wiem, że Yakuza: Apokalipsa to też surrealizm, a wracając do słów z początku tekstu, że Mikke nie zna umiaru, surrealizm jest tu na miejscu. Cóż z tego, mnie to nie bawiło.
Przesyt, przesada, za dużo.
Trzeba Wam bowiem wiedzieć, że wśród przewijających się pozytywnych komentarzy (a Yakuza: Apokalipsa jest odbierany pozytywnie) były głównie takie, że to bardzo zabawny film. Czyli, że Miike żeniąc tak wiele elementów (Yakuza, horror, akcja, western i kilka innych) znalazł podobno złoty środek, by okrasić całość dobrym humorem. Natłok tych absurdów był dla mnie wycieńczający. Nie potrafiłem najwyraźniej dobrze bawić się przy takim surrealizmie i nie widziałem, przede wszystkim, nic zabawnego w wielkiej żabie, czyli przebranym mężczyźnie, który później urósł do rozmiarów Godzilli.
Czas trwania: 115 min
Gatunek: akcja, horror
Reżyseria: Takashi Miike
Scenariusz: Yoshitaka Yamaguchi
Obsada: Hayato Ichihara, Yayan Ruhian, Riko Narumi, Lily Franky, Reiko Takashima
Muzyka: Kôji Endô
Zdjęcia: Hajime Kanda