Wulkan pomysłów, naukowy żargon, Watts potrafi zachęcić czytelnika do szperania u źródeł (podwodne stwory!). Patent na złamanych psychicznie ludzi, którzy pracują w ekstremalnych warunkach też intrygujący. Literacko jednak mało kleju. Duży plus za odrębność na polu hard sci-fi (ocean!).
Co z tym Peterem Wattsem zrobić? Coś w sobie ma (a nawet całkiem sporo), to pewne. Jego Rozgwiazda, debiutancka powieść wydana na amerykańskim rynku w 1999 roku mieni się w blasku świetnych pomysłów. Teoretycznie ta książka powinna być dla mnie hitem. Jest oczywiście dobra, ale jednocześnie bardzo nierówna. I nie chodzi tu tylko o styl Wattsa, który oględnie pisząc nie jest dla mnie stylem, który mógłbym nazwać płynnym, przyjemnym, atrakcyjnym. Miejscami owszem, ale oceniając całość to pisarstwo co najwyżej zgrzebne i bez większego polotu. Być może stoi za tym wspomniany naukowy żargon, a może po prostu „wychodzą” początki Wattsa, bo przecież w Ślepowidzeniu z 2006 roku jest już inaczej.
Wracając do Rozgwiazdy, że mieni się w blasku świetnych pomysłów to już wiecie. Pierwszy natomiast rozdział to jest absolutny killer na polu thrillerów sci-fi osadzonych w klaustrofobicznym środowisku. Dwie ryfterki (nazwa związana z ryftem – rowem tektonicznym na dnie oceanu w cieśninie Juana de Fuca, w którym Peter Watts umieścił akcję swojej powieści wśród ludzi tam pracujących) siedzą w podwodnej bazie, wykonują szereg prac badawczy i konserwacyjnych. Napisać, że panują tam warunki ekstremalne to napisać mało. Najmniejszym problemem jest atmosfera ciągłej klaustrofobii. Baza trzeszczy, ugina się pod ciśnieniem, na zewnątrz nie jest lepiej. Gigantyzm, który występuje w tej okolicy spowodował, że ryby osiągają wielkie rozmiary. Niebezpieczeństwo czyha więc wewnątrz i na zewnątrz bazy. A między paniami też iskrzy co stronę. Początek to napięcie wysokiego kalibru, czułem się zupełnie inaczej niż w Ślepowidzeniu. Ciągłe personalne podjazdy, wystawianie się na niebezpieczne sytuacje podczas pracy, realne zagrożenie ze strony podwodnych stworów (czytasz, by za chwilę przyglądać się im w galerii na google).
Otwarcie Rozgwiazdy zrobiło więc na mnie piorunujące wrażenie. Później napięcie gdzieś się ulatnia. Atmosfera zostaje, przybywa do bazy więcej ludzi, a co za tym idzie więcej połamanych psychicznie charakterów. Stąd bowiem wychodzi oryginalny patent i ciekawe założenie Wattsa, że ludzie którzy dostali w twarz od życia doskonale sprawdzą się w takich warunkach. Ale Watts pisze też, do czego może taki kocioł indywiduów doprowadzić. A to dopiero początek.
Gdy wspomina się Rozgwiazdę po kilku dniach od skończonej już lektury pamięta się raczej tylko te dobre rzeczy. Przede wszystkim depresyjny klimat, który utrzymuje się od początku do końca. Tak, w tym temacie Watts nie rozczaruje entuzjastów przygnębiających tekstów. I nie chodzi tu o główną oś fabuły, a raczej każdy jeden malutki element zaczynając od postaci. Nie ma tu nikogo pozytywnego. Sami w sobie byli może kiedyś pozytywni, ale ciąg zdarzeń poczynił w nich katastrofalne zmiany. Powinniśmy niektórym współczuć, innych powinniśmy skazać na cierpienie, z żadnym nie chcielibyśmy przebywać dłużej niż przez pięć minut. A wszyscy oni są ze sobą cały czas. Śpią, pracują, jedzą, walczą fizycznie i maltretują się psychicznie. Nie zapominajmy o dnie oceanu i kolejnych niespodzianek od autora. Tutaj urodzony w Kanadzie pisarz wygrał na każdym polu, bo Rozgwiazda, tak jak i późniejsze Ślepowidzenie (które powiela kilka pomysłów z debiutu) jest po prostu imponująca. Bo ten literacki kolos, podobnie jak podwodna baza, trzeszczy, kiwa się, wydaje dziwne odgłosy, coś tam skrzypi i pęka. Ale stoi. Rozgwiazda broni się pomysłami, atmosferą, wątkami (nawet jeżeli urwanymi). To kawał solidnego hard sci-fi obok której nie można przejść obojętnie. Jest kilka kontrowersji, jest groza i ciekawe spostrzeżenia. Mimo wszystko to powieść niezwykła.
Autor: Peter Watts
Tłumaczenie: Dominika Rycerz-Jakubiec
Autor ilustracji: Maciej Garbacz
Ilość stron: 484
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Vesper
Format: 140×205 mm