Spróbuję nie powielać zdań, które możecie już przeczytać w większości tekstów na temat siódmej części Mission: Impossible. Najchętniej skupiłbym się na nowej odsłonie serii pisząc o niej w kontekście przedstawionych zagrożeń i w kontekście zmierzchu kinowych herosów, którzy jednak trzymają się kurczowo celuloidowej taśmy. Ich czas bowiem nadszedł, ale nikt nie jest na to gotowy.
Nie jest gotowy sam Tom Cruise jako Ethan Hunt. Nie są gotowi ekranowi przyjaciele Ethana, czyli powracający z nim Luther Stickell (Ving Rhames), Benji Dunn (Simon Pegg) czy Ilsa Faust (Rebecca Ferguson). Nie da się ot tak opuścić uniwersum stworzonego przez Bruce’a Gellera w 1966 roku. Chociażby ta decyzja o podzieleniu finałowej części na dwa epizody. Jasne, można drugi raz zarobić. Owszem, materiału pewnie zebrałoby się i na trzy części. Ale ja jestem romantykiem w kwestii kina i sądzę, że oni (Tom Cruise przede wszystkim) nie chcą tego zakończyć. Tyle frajdy, tyle emocji, raz jeszcze uratować świat przed zagładą.
Ekipa z Mission Impossible Force w rzeczy samej raz za razem oddala ten moment zagłady, chociaż zagrożeń przybywa. Dzisiaj walka wydaje się być najtrudniejsza i najbardziej niepewna jeśli chodzi o wynik starcia. Tematami przewodnimi i rzeczami, które zawsze okazywały się atutem, nawet asem w rękawie w drużynie Ethana były szwindle i oględnie pisząc karciane sztuczki. To mistrzowie kamuflażu, kłamcy, prestidigitatorzy sztuki szpiegowskiej. Naprzeciwko stanie nowe wyzwanie, w ręce wroga może wpaść broń, która nie dość że powiela każdą jedną umiejętność ekipy, to jest w stanie zwielokrotnić swoje działania na polu globalnym. Nie chcę zagłębiać się w szczegóły, ale twórcy zaserwowali intrygę posiłkując się najnowszymi niepokojami społecznymi.
Wiecie, większość zagrożeń, a raczej reakcję na akcję jesteśmy w stanie przewidzieć. Jak widać większości społeczeństwa nie obchodzą zmiany klimatyczne. Co będzie tego następstwem, wiemy dobrze. Nasze liczne dewastujące akcje, które doprowadzają do przysypania gruzem matki ziemi skutkują widocznymi reakcjami klimatu. Inne bolączki? Jest ich bez liku, ale za każdym razem wiemy jak to się skończy. Terroryści zrzucą bombę, w gruzach legnie budynek i życie straci kilkadziesiąt osób. Wypuszczony wirus pochłonie tysiące istnień w oczekiwaniu na kolejną szczepionkę. I tak dalej. Znamy efekt, żyjemy w tej rzeczywistości.
Jednak Mission: Impossible – Dead Reckoning – Part One porusza inne bardzo wrażliwe dzisiaj nuty. Nie tyle flirtuje, co jest zespolony w brutalnym tańcu z wszystkim, co nas otacza, a co trudno wskazać palcem. I zarazem coraz trudniej się bez tego obyć. Przy natłoku fake newsów, przy sprytnym wykorzystaniu deep fake, postępującym rozroście AI, efektu końcowego nie znamy, chociaż twórcy widowisk apokaliptycznych od lat prezentują jeden scenariusz (vide James Cameron i jego Terminator).
To tyle jeżeli chodzi o treść, fabułę, motywację bohaterów, którzy są zdeterminowani jak nigdy wcześniej. Cała reszta to prawda. To najlepszy blockbuster lata, w którym w szlachetny sposób łączą się efekty analogowe ze starą dobrą kaskaderką. Nie obyło się bez CGI, ale to chyba najsłabszy element produkcji. Widz i człowiek musi wierzyć, że gdzieś z boku, może nawet za ścianą, jest taki prawy Ethan Hunt, który wyznaje zasadę większego dobra i który mówi „Twoje życie będzie dla mnie zawsze ważniejsze niż moje”.
Gatunek: akcja
Reżyseria: Christopher McQuarrie
Scenariusz: Christopher McQuarrie, Erik Jendresen