1938 rok, w Europie hitlerowskie Niemcy interesują się Czechosłowacją, a w Ameryce zabawa na całego. Imprezy, festyny, huczne swawole. Nieopodal Los Angeles odbywają się coroczne lotnicze zawody. O zwycięstwie marzy (jak co roku) Cliff Secord. Aspiracje ma wielkie, tylko maszyny zawodzą. Ale Cliff nadrabia sercem, umiejętnościami i odwagą. W tym ważnym dniu żadna z tych rzeczy nie wystarczyła, bo pojawił się czynnik losowy, pościg FBI za groźnymi przestępcami. Ucieczka gangstera, strzelanina i kilka kul w maszynie Cliffa – to wszystko zniweczyło plany pilota, skądinąd pilota doskonałego. Przestępca został ujęty, a w samolocie nasz bohater znalazł zgubę zbira, odrzutowy plecak, który wnet uczyni z niego człowieka rakietę – tak ochrzci go, po pierwszej akcji, prasa i opinia publiczna.
Dwa filmowe studia, Walt Disney Pictures i Touchstone Pictures w 1991 roku, wyprodukowały stylowy i świadomy siebie film superbohaterski. Stylowy, bo osadzony w końcówce lat 30. z akcją rozgrywającą się na zapleczu fabryki snów, z całym ówczesnym blichtrem, romantyzmem, scenografią i zagraniami. Jest też stylowy łotr, stylowa dziewczyna oraz bohater, trochę nieporadny, nieokrzesany, ale uczciwy i po ludzku dobry. Czegóż chcieć więcej? Intrygi, a ta jest przecież przednia. Nasz arcyłotr (Timothy Dalton) pracuje dla nazistów, a odrzutowy plecak ma stać się zbrojnym fundamentem dla specjalnej armii nadludzi z III Rzeszy.
Ta historia na papierze nie ma wad. A sam film? Akcja jest wartka, efekty specjalne sprzed ery CGI dzisiaj już się nie wybronią, ale Człowiek rakieta ma jednak swój niepowtarzalny urok. Jest świadomą ekranizacją komiksu The Rocketeer Dave’a Stevensa z 1982 roku i już od wydania były plany jego przeniesienia na wielki ekran. Plany były jednak zupełnie inne niż w latach 90. Miało być niezależnie, Człowiek rakieta miał być czarno biały i miał być hołdem dla filmów ze studia Republic z lat 50. i tytułów z Commando Cody jako głównym bohaterem. Stevens wraz z dwójką scenarzystów chodzili od wytwórni do wytwórni i za każdym razem zostawali z niczym. Wydawało się, teoretycznie, że czasy kina nowej przygody to dobry moment dla człowieka rakiety. Niestety, realizacja musiała swoje odczekać.
Coś z tym Człowiekiem rakietą jest jednak nie tak. Wszystko się niby zgadza. Wspomniana stylizacja, obsada, samoświadomość (kilka wzmianek dotyczących kultury komiksu i intrygujący zapis złotej ery Hollywood), a jednak film w reżyserii Joe Johnstona jest przede wszystkim niezwykle bezpieczny, absolutnie mało angażujący, pusty w środku. Jest przygoda, miłość, pojedynek z łotrem w finale na pokładzie chluby nazistowskich Niemiec, czyli na ogromnym sterowcu. I to wszystko fantastycznie igra z historycznymi faktami (katastrofa niemieckiego LZ-129 „Hindenburg”, czy inna filmowa scena jak ta z napisem Hollywoodland i skrócenie go o ostatnią sylabę), ale instancja wyższa i spłaszczenie wszystkiego pod normy kina rodzinnego spowodowało, że seans był, w głównej mierze, dla mnie, nijaki. Doceniam oczywiście koncept, polubiłem bohaterów, odnalazłem się w tym prezentowanym tutaj światku pilotów oblatywaczy (ich knajpa, kultura, cała „lotnicza” rodzina). Polubiłem również główną parę i zrozumiałem jakie rozterki ciążą nad ich związkiem – on z głową w chmurach, ona chciałaby zostać filmową gwiazdą. I to wszystko miało zdecydowanie większy potencjał, ale z drugiej strony w swojej kategorii jest taki, jak być powinien. I chyba nie tylko mi coś nie zagrało, bo Człowiek rakieta za wysoko nie poleciał z wynikami finansowymi.
Czas trwania: 108 min
Gatunek: akcja
Reżyseria: Joe Johnston
Scenariusz: Danny Bilson, Paul De Meo
Obsada: Billy Campbell, Alan Arkin, Jennifer Connelly, Paul Sorvino, Timothy Dalton
Zdjęcia: Hiro Narita
Muzyka: James Horner
PODOBAŁ CI SIĘ TEN ARTYKUŁ? LUBISZ TĘ STRONĘ?