Sergio Sollima to jednak potrafił wyciągać z twardziela to, co w twardzielu jest najbardziej charakterystyczne. Oczywiście największa w tym zasługa Charlesa Bronsona, bo to twardziel jakich mało, ale sam kunszt Sollimy i natura poliziotteschi, włoskiego brutalnego kryminału, z pewnością ów obraz podrasowały to wymaganego, krwistoczerwonego koloru.
Historia z jednej strony pełna przemocy osadzona nie tyle w tytułowym mieście przemocy, co raczej w całym świecie od przemocy kipiącym. Głównym bohaterem jest Jeff Heston (Charles Bronson), zawodowy morderca. Mamy więc historię zranionego kochanka, tego samego mordercy, który wpadł w zasadzkę w idyllicznej scenerii. Spędzał czas z ukochaną, wydawało mu się że jest już na emeryturze. Wakacje przerwała mu banda zbirów. Jeff z trudem wykaraskał się z opresji, a przesłanki wskazują, że za nieudanym do końca zamachem stoi były partner jego wybranki. Cóż, po takim ruchu trzeba wziąć odwet. Ale jak to? Zaplanowałeś i dokonałeś zemsty, a jesteś na emeryturze? Po takim ruchu organizacja zwróciła się po starego cyngla.
Na początku odniosłem wrażenie, że Sollima jest tutaj jako twórca niezwykle chłodny. Odmalował wprawdzie swoje miasto przemocy z sercem jako świat spójny, taki w którym każdy człowiek i każde miejsce ma w sobie coś z kryminału lub kryminalnej historii – „O, w tym banku użyłem po raz pierwszy karabinu automatycznego” mówi Al Weber, boss zbrodniczej organizacji (Telly Savalas). I w tej materii wszystko się zgadza. Jednak wydaje mi się, że Solima chciał również dodać trochę liryzmu, a przeszkadzała mu w tym skutecznie Jill Ireland. Ireland, prywatnie żona Bronsona zagrała z mężem w kilkunastu filmach, pewnie na planie było romantycznie i przyjemnie, na ekranie bardzo płasko. Rozumiem, że Ireland grała femme fatale, która ze swoimi uczuciami była mocno roztrzęsiona i sama prowadziła osobliwą grę (jako femme fatale). Przeszkadzał mi jednak jej brak wyrazu, jakiegoś bodźca, który mógłby dostarczyć jakichkolwiek emocji. Być może więcej ikry ekranowym poczynaniom poszczególnych postaci dostarczyłaby Sharon Tate, gdyby ostatecznie doszło do jej angażu.
Bronson jak to Bronson, twardziel w każdym celu. By podkreślić jego twardy charakter, Sollima ucieka się do scenek w rodzaju spacerującego po nim pająka tarantuli, którego obecność mało obeszła zawodowego mordercę. Poziom testosteronu wylewa się więc poza ekran, a poziom maczyzmu ponad normę podnosi Telly Savalas. To dobre kino, choć z mankamentami. Kilka scen rozciągniętych do granicy nudy wcale nie powoduje, że dramat wybrzmiewa mocniej, bo są to sceny, w których antybohater przygotowuje się do zamachu. Obserwacja, układanie się do strzału, odliczanie minut, nie podniosła w moim odczuciu napięcia. Sollima jednak wygrał podwójnie. Raz, że miał znakomitego aktora, który im mniej robi i im mniej mówi (a Bronson jest małomówny jak nigdy) tym bardziej wiarygodnie wygląda. Za tą ściana są jednak uczucia, być może nawet tęsknota za innym życiem. Dwa, że Miasto przemocy ma finał doskonały z pełnym goryczy momentem, gdy morderca jawi się jako postać tragiczna.
Gatunek: thriller, poliziotteschi
Reżyseria: Sergio Sollima
Scenariusz: Sauro Scavolini, Gianfranco Galligarich, Lina Wertmüller, Sergio Sollima
Obsada: Charles Bronson, Telly Savalas, Jill Ireland, Umberto Orsini, Michel Constantin
Zdjęcia: Aldo Tonti
Muzyka: Ennio Morricone