Gdy teraz, po wielu wielu latach, zrobiłem sobie powtórkowy seans Chłopaka z klubu Flamingo zaskoczyło mnie ile bezpretensjonalnego uroku kryje się w obrazie Garry’ego Marshalla, dla którego był to drugi pełnometrażowy film. Zaskoczyło mnie również, że ten chłopak jest u nas mało znany. Za oceanem film odniósł sukces, bo przecież gdy mówimy o wyjęciu 20 milionów przy włożonych 10 milionach, to sukces był. Miał być serial (skończyło się na pilocie, w roli głównej wystąpił Sasha Mitchell), miał być też remake (pomysł upadł). Z tych planów nic więc nie wyszło. Został pełnometrażowy film z 1984 roku, pełen lekkiego powabu, ale również życiowy i mądry.
Gdy myślicie lub wspominacie filmy z nurtu coming of age to z pewnością pierwsze, co Wam przychodzi do głowy to przemiana głównego bohatera lub głównej bohaterki. Przemiana musi być, ale gros filmów z nurtu inscenizuje przemianę, lub pokazuje momenty graniczne w sposób bardzo gwałtowny. Jest tam wiele niebezpieczeństw, postać została przyparta do muru, następuje moment zwrotny w tym młodym i niewinnym żywocie. Coś pęka, a z ranami i bliznami, znacznie mądrzejszy, bohater jest już zahartowany. W Chłopaku z klubu Flamingo jest zupełnie inaczej. W żaden sposób nie martwimy się o Jeffreya Willisa (Matt Dillon), bo chłopak ma głowę na karku.
Brooklyn, lata 60., dla Jeffreya zaczynają się ostatnie wakacje przed studiami i jak co roku chłopak ma zamiar w wakacje pracować. Tylko, że tym razem trafiła się nie lada fucha. Szereg szczęśliwych zdarzeń spowodował, że Jeffrey podjął pracę jako parkingowy w modnym nadmorskim klubie Flamingo. Jeffrey pochodzi z solidnej (jak później usłyszy) robotniczej rodziny. Dla ojca hydraulika (Héctor Elizondo) najważniejsza jest edukacja jego dzieci, ale Jeffrey we Flamingo pozna „króla” branży samochodowej, Phila Brody’ego (Richard Crenna), który zacznie chłopakowi nawijać makaron na uszy. Prawi mu komunały w stylu, że studia, to wiecie, są dla frajerów. Prawdziwe pieniądze są w handlu i on, Phil, tego handlu chłopaka nauczy. Ale spokojnie, tak jak napisałem, Jeffrey nie jest w ciemię bity. Może i na początku zachłyśnie się nieco tym malowanym pejzażem świetlanej przyszłości w salonie samochodowym, ale każde wakacje kiedyś się kończą.
Prowadzony spokojnie, w wakacyjno-urlopowej aurze ciągłego odpoczynku wśród nowojorskiej high society ten coming of age poraża swoją prostotą. Jest niemożliwe wręcz uniwersalny, bardzo przyziemny, ale nie szkodzi mu to w żaden sposób. I odcinając się od całego szeregu podobnych mu obrazów, Chłopak z klubu Flamingo nie ma żadnego buntowniczego wersu, ba, żadnej buntowniczej nuty. Ot, może jedna kłótnia z ojcem, ale cała reszta? Nikt chłopaka nie prostuje, do wszystkiego dojdzie sam. Jedne wakacje wystarczą, by zrozumieć człowieka fałszywego, trochę zarobić, zakochać się (przepiękna Janet Jones), spędzić miło czas i przede wszystkim zdobyć szacunek ludzi.
W czasie gdy raz za razem siadacie do kolejnego filmu o dojrzewaniu, ten Garry’ego Marshalla (który kilka lat później zapisze się w annałach kinematografii jako reżyser Pretty Woman) wypada nader naturalnie i… dojrzałe. O tak, bo właśnie ten „chłopak” jest absolutnie normalny, Matt Dillon w tej roli jest z lekka nieokrzesany, niepewny, ale bardzo inteligentny, także aktorsko. Richard Crenna bawi tych starszych widzów, bo każdy z nas wie, że przedstawia postać do cna narcystyczną, cwaną i wcale mu nie zależy na dobru innych, a tylko na zwiększeniu kwoty na koncie. Natomiast Héctor Elizondo jako ojciec (cała rodzina zresztą) jest szczery, ale i spokojny, daleko mu do tych wszystkich krzykliwych ojców, którym zależy, ale głównie ścierają się z filmowymi córkami i synami. On czeka, bo w gruncie rzeczy wierzy w dobre wychowanie i mądrość swojego pierworodnego.
Polecam, nie tylko na wakacje.
Czas trwania: 100 min
Gatunek: coming of age, dramat, komedia
Reżyseria: Garry Marshall
Scenariusz: Neal Marshall, Garry Marshall
Obsada: Matt Dillon, Richard Crenna, Héctor Elizondo, Jessica Walter
Zdjęcia: James A. Contner
Muzyka: Curt Sobel