Zaprezentowany w 1962 roku w Cannes Anioł zagłady przez swoją surrealistyczną naturę nadaje się z marszu do wielorakiej interpretacji. Każdy jeden szczegół może być dodatkowo brany pod lupę, obracany, dyskutować o nim można bez końca. En face to prosty przekaz o klasowości. Burżuazja zatrzaśnięta w kajdany konwenansów, przyzwyczajeń, czy po prostu swoich pokrętnie rozumianych zasad moralnych tkwi w jednym miejscu. Przyjęcie organizowane w pełnej przepychu willi zaczyna się i skończyć się nie może. Dostojni goście nie są w stanie, nie mogą, nie chcą (i wszystko naraz) opuścić salonu. Choćby się odwodnili, przymierali z głodu, zwariowali, to nie wyjdą poza próg. Z drugiej strony, od ulicy, jest podobnie. Tam niższa klasa bardzo chciałaby zajrzeć do środka, ale jakaś niewidzialna siła od tego pomysłu ich odciąga. I wszyscy są na swoich miejscach, tak jakby porządek świata był już ustanowiony od dawna i nic nie ma szans zmienić tego stanu rzeczy. Takie są zasady, z burżuazją i klasą niższą na swoich przyporządkowanych miejscach.
Gros krytycznych tekstów dotyczących dzieła Luisa Buñuela dotyczy właśnie interpretacji. Można oczywiście analizować każdy filmowy aspekt, doszukiwać się metafory w kolejnych obrazkach, złapanych w kadr przedmiotach. Cóż one znaczą, co chciał Buñuel przez to powiedzieć? Moim zdaniem Buñuel czyli „jedna z najwybitniejszych osobowości światowego kina”, jak można o nim przeczytać, najważniejsze powiedział w pierwszych 30 minutach. Jasne, publiczność canneńska mogła być i z pewnością była oniemiała. Krytycy i widzowie byli zaniepokojeni, zatrwożeni nawet. Współczesny widz jest w stanie rozgryźć Buñuela znacznie szybciej i kolejne kwadranse mijającego seansu mogą być już tylko nużące, bo autor mówi wciąż o tym samym. Nie, dzisiaj nie mamy jakoś szczególnie pogłębionej percepcji, ale kino przygotowało nas już na cały ciąg metafor, ukrytych znaczeń, oglądamy filmy z bagażem doświadczeń. Stąd dzisiaj jest nieco trudniej zaskoczyć widza, surrealizm nie jest niczym wyjątkowym, chociaż Anioła zagłady, doceniając rzecz jasna całą formułę, szanować (i obejrzeć) trzeba.
Mimo wszystko, wciąż mając na uwadze dzisiejsze standardy, Buñuel trzyma fason i nie jest w swoim surrealizmie wybuchowy (a mógłby być). Jego reżyserska klasa polega na tym, że utrzymuje ten poziom „dziwności” w ryzach. My, widzowie, wiemy o co mu chodzi. On, twórca, bawi się tym przesłaniem, dociska arystokrację, wbija szpilkę po szpilce, bawi go reakcja każdego jednego członka klasy uprzywilejowanej. Można zatem orzec, że Buñuel jest głosem ludu? Z pewnością, co niektórzy, na widowni w Cannes w 1962 roku mogli poczuć się nieswojo. Oto hiszpańsko-meksykański reżyser postanawia troszkę się ponabijać, uprawia filmowy roast, wytyka cynizm i sprowadza na ziemię. Pokazuje, że w chwilach krytycznych i w momentach granicznych konwenanse nijak się mają do sytuacji. Polecam, bo wypada zerknąć na pracę filmowego nonkonformisty, który szedł pod prąd, wytyczał ścieżki, wskazywał kierunki, a niekiedy nawet wyważał drzwi.
Czas trwania: 93 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Luis Buñuel
Scenariusz: Luis Buñuel
Obsada: Silvia Pinal, Enrique Rambal, Lucy Gallardo, César del Campo, Augusto Benedico, Claudio Brook
Zdjęcia: Gabriel Figueroa
Muzyka: Raúl Lavista