Filmowa adaptacja czwartego studyjnego albumu zespołu The Who. Tommy to nie tylko musical, to szaleństwo, ekspresja poza skalą, miłość do prowokowania. Przed kamerą śpiewający Oliver Reed, wspaniała Ann-Margret, rzecz jasna Roger Daltrey, lider The Who, a dalej? Niezgorzej. Jack Nicholson, Elton John jako czarodziej pinballa, Tina Turner w roli królowej kwasu, jest i Eric Clapton. Za sterami Ken Russell, który kilka lat wcześniej pokazał światu swoje Diabły. Ludzie wiedzieli więc na co stać Kena Russella, brytyjskiego prowokatora. Jeżeli czytacie i słyszycie „takich filmów już się nie kręci”, to z pewnością pada to najczęściej na wyrost. Jednak nie w przypadku tego obrazu. To projekt na tyle wariacki, że trudno go do czegokolwiek porównać, ale jednocześnie prowadzony z żelazną konsekwencją ciągle w tym samym surrealistycznym duchu, do którego Ken Russell przyzwyczaił swoich widzów. To nie jest jednak tylko artystyczna wolta, a świetna historia, wchodzenie na nowe terytoria, badanie widza, jego smaku, również przekraczanie granic i barier.
W skrócie to opowieść o mężczyźnie, który jako dziecko był świadkiem dramatycznego incydentu. Wydarzenie miało destrukcyjny wpływ na chłopca. Stracił zmysł wzroku, słuchu, przestał mówić. Jako widzowie towarzyszymy mu w „drodze przez życie”. Tommy dorasta, kształtuje się jego osobowość, w czasie podróży spotyka najprzeróżniejszych ludzi. Jest również wykorzystywany, tłamszony, traktowany przedmiotowo. Jeżeli pojawia się jakakolwiek możliwość ugrania czegoś na jego sytuacji, „wujek” Frank (Oliver Reed) robi to. Ten sam wujek usypia czujność matki, która najczęściej stoi z boku. Tommy znajduje swoje powołanie w grze we flippera, staje się mistrzem, zaraz religijną ikoną, w końcu dociera na szczyt sławy. Jest uwielbiany, kult urasta do niebotycznej wielkości.
Rock-opera Tommy, za którą w głównej mierze odpowiedzialny był gitarzysta Pete Townshend, została przeniesiona na język filmowy z niespotykaną wręcz energią. Kolokwialnie pisząc, jest tu wszystko, aż do przesady. Ale ta sama przesada jest niejako głównym kołem zamachowym dla geniuszu Russella. Seks, nienawiść, religia, melodramat, łzy, cierpienie i przemoc siedzą na jednym wagoniku i mkną na groteskowym rollercoasterze. Dzisiaj taki film mógłby nie powstać. Jest obłąkany, ale przedstawia też twórczą wolność, w której nie istnieją ramy. Jaki to jest obraz? Być może nie przeznaczony dla każdego, bo w ciągu kilku minut, w jednej scenie zobaczysz zniewalająco piękną Ann-Margaret, która wije się zmysłowo w białej sukni, by zaraz dać się oblać, wylewającą się z telewizyjnego kineskopu fasolką z puszki. Ta sama Ann-Margret jako matka Tommy’ego kontynuuje przedstawienie zmieniając melodramatyczny ton, na wyuzdany taniec taplając się w brązowej brei.
Tommy potrafi być więc wyczerpujący, ale seans porównałbym mimo wszystko do swego rodzaju uświadamiającego „przeżycia”. Coś z pogranicza performance’u, ale z doskonałą aranżacją. Tu widać Russela w całej okazałości (i w samej reżyserii, ale miałem również wrażenie, że w osobie Olivera Reeda, który miał chyba najwięcej radochy z obcowania z taką sztuką i dawał popis za popisem). Wracając do samego szaleństwa, to mógłbym Tommy’ego porównać do filmu, który nie powstał. Znacie pewnie ten pomysł Jodorowsky’ego na nakręcenie Diuny. Znacie te wszystkie wymyślne szczegóły na temat obsady, muzyki itd. Tommy to ten rodzaj szaleństwa, ale spełnionego. Diuna Jodorowsky’ego istnieje w sferze wyobraźni, Tommym Kena Russella możemy odurzać się raz za razem. Gdzie indziej zobaczycie śpiewającą o LSD Tinę Turner, by za chwilę usłyszeć melodyjny głos Jacka Nicholsona i zobaczyć tańczącego w pełnym glam rockowym rynsztunku Eltona Johna? To ten rodzaj gorączkowego twórczego obłąkania, które dało się jednak, o dziwo, okiełznać i zamknąć na taśmie filmowej. Tak, jest to swego rodzaju psychodelia, w której mnogość stylów może odrzucić. Ale musical tego pokroju, który jest przecież adaptacją muzycznego albumu (vide The Wall w reżyserii Alana Parkera) ma być właśnie czymś nietuzinkowym. Z jednej strony zgrzebną opowieścią, ale też historią, która niesiona jest właśnie przez muzykę. A ta na jedną modłę już nie jest. Stąd tyle uniesień, wzlotów, upadków, opętania, też spokoju, chwili na wytchnienie, zaraz koszmaru. Słucha się i ogląda Tommy’ego wspaniale, bo jest dziwny, ale też bardzo pociągający. To filmowa włóczęga i przygoda. Arcydzieło.
Czas trwania: 108 min
Gatunek: muzyczny
Reżyseria: Ken Russell
Scenariusz: Ken Russell
Obsada: Ann-Margret, Oliver Reed, Roger Daltrey, Elton John, Eric Clapton, John Entwistle, Keith Moon, Paul Nicholas, Jack Nicholson, Victoria Russell, Robert Powell, Arthur Brown, Pete Townshend, Tina Turner, The Who
Zdjęcia: Dick Bush, Ronnie Taylor
Muzyka: The Who