Corpus pineale czyli szyszynka odpowiada za produkcję melatoniny, tak zwanego hormonu snu. A co gdyby ją odpowiednio stymulować (ponad miarę i bez ograniczeń)? Na taki pomysł wpadł naukowiec dr Edward Pretorius, który wykorzystując rezonator własnej konstrukcji pobudza organ. Efekty są zatrważające. Oto delikwent znajdujący się w pobliżu maszyny jest w stanie zobaczyć projekcję z równoległego świata, makabryczne stwory – zaiste groźne i niebezpieczne okazy. Ale również i one, wynaturzone i groteskowe monstra widzą nas, ludzi. Więcej! Nie mają pokojowych zamiarów.
Stuarta Gordona zawsze stawiałem obok Larry’ego Cohena. To ten sam typ reżysera wariata, który idzie prostą drogą do celu. Jakkolwiek scenariusz by nie był narwany, oni to robią. Kręcą filmy o wskrzeszaniu zmarłych (Reanimator), wielkich robotach (Robot Jox), zakładach karnych w dystopijnej przyszłości (Forteca). Larry Cohen podobnie, żeby przytoczyć tylko A jednak żyje (niemowlę mutant atakuje dorosłych), czy Q (o potworze przypominającym smoka, który atakuje Nowy Jork). Czemu natomiast są to narwane scenariusze? Z całym szacunkiem dla tych twórców to słysząc opis fabuły można założyć, że panowie nie dysponują takimi środkami by urzeczywistnić swoje wizje. Robili to jednak całymi latami. Na przekór wielu przeciwnościom opowiadali filmowe historie, które teoretycznie potrzebowałyby dużych środków finansowych. Podobnie jest z tą luźną ekranizacją opowiadania H.P. Lovecrafta, którą dżentelmen z Providence popełnił w 1920 roku. Stuart Gordon poszedł dalej niż Lovecraft, bo pisarz nie ujawniał do końca koszmarów, które czają się w świecie obok nas. Gordon, już po sukcesie Reanimatora nie zwalniał na polu prezentacji makabry, a posiłkując się fantastyczną charakteryzacją i efektami praktycznymi (potwory Gordona mogłoby z powodzeniem znaleźć się w bestiariuszu Carpentera w Coś) dał prawdziwy popis ekranowej grozy. Film natomiast wyprodukował inny legendarny człowiek z tej branży, Brian Yuzna. Dla miłośników kina gatunku nazwisko powinno być doskonale znane. To spod ręki Yuzny, producenta i reżysera wyszły takie wspaniałe filmy jak Society, czy chociażby Powrót żywych trupów 3.
Oczywiście dzisiaj Zza światów ze swoimi analogowymi efektami i prostymi trikami z ery VHS mógłby utonąć w oceanie malkontenctwa. Projekcje po działaniu rezonatora objawiają się w postaci latających, nałożonych na filmową klatkę potworów węgorzy, które nijak nie pasują technicznie do reszty. Aktorstwo i niektóre kwestie fabularne też mogą pozostawić wiele do życzenia. Musimy też przyjąć małą poprawkę na występy Jeffreya Combsa, Kena Foree i partnerującej im Barbary Crampton, etatowej „królowej krzyku” w horrorach. To aktorzy legendarni dla kina klasy B, którzy dają występy charakterystyczne i podyktowane prawidłom gatunku. Ma być wyraziście, emocje muszą być jasno wyrażone, a reakcje rzadko subtelne.
Dzisiaj Zza światów ogląda się wciąż dobrze, nawet jeżeli mało tu subtelności Lovecrafta, bo świat równoległy został wyłożony wprost na talerz. Jednak to Stuart Gordon, który nie zwykł w drzwiach naciskać klamki, a po prostu je wyważa. Stąd też wynika ta cała ekspresja, śluz, wydzieliny, koszmary z rzędu obrzydliwych. Gordon lubuje się bowiem w sprzedawaniu paskudztwa wykorzystując talent swoich współpracowników, artystów od charakteryzacji. Szalony naukowiec, który został naznaczony przez świat równoległy to wizytówka tego filmu, podpis twórcy i w zasadzie element dla którego głównie powinniście obejrzeć ten film. W XXI wieku nic takiego już nie nakręcono pomimo dzielnych prób, które odrzucały jednak totalne szaleństwo (choć bywa i dosadnie), a jego brak wypełniały nastrojem (jak The Void z 2016 roku).
Czas trwania: 86 min
Gatunek: horror
Reżyseria: Stuart Gordon
Scenariusz: Dennis Paoli
Obsada: Jeffrey Combs, Barbara Crampton, Ken Foree, Ted Sorel
Zdjęcia: Mac Ahlberg
Muzyka: Richard Band