Pogromcy duchów: Dziedzictwo to nie tylko dobry sequel nakręcony po 30 latach (o całkowicie przeciętnym reboocie z 2016 roku jeszcze wspomnę), ale głównie i może przede wszystkim wspaniały hołd dla Harolda Ramisa. Zmarły w 2014 roku Harold Ramis dla większości z Was prawdopodobnie był po prostu jednym z czwórki oryginalnych pogromców duchów. Dla branży filmowej Ramis był człowiekiem orkiestrą, personą niezwykle istotną. Był nie tylko współscenarzystą (razem z Danem Aykroydem) pierwszych i drugich Pogromców duchów, ale również reżyserem i scenarzystą, który dał światu kilka kultowych już komedii. Jego Dzień świstaka, Golfiarze czy W krzywym zwierciadle: Wakacje można oglądać na okrągło. Ramis zapisał się więc na zawsze w annałach filmowej komedii, a Pogromcy duchów: Dziedzictwo to piękny przykład jak można z szacunkiem opowiedzieć o filmowej postaci, ale też o twórcy i artyście.
Jednak Pogromcy duchów: Dziedzictwo to też sequel na który franczyza zasłużyła, odbiła się od tego niesławnego rebootu i otworzyła drzwi na nowe możliwości. Jest to jednocześnie kino nowej przygody XXI wieku, gdzie nostalgia została spreparowana według najlepszej receptury. Nie nachalnie, bardzo cwanie, a zarazem dość wariacko. To wariactwo stanowiło dla mnie niemałe zaskoczenie, ale to też dość naturalna kolej rzeczy ze zmianą warty. To wszystko powoduje, że jak mało który projekt dotyczący wznowień starych serii Dziedzictwo to rzecz szczególna. Hołd dla Ramisa jest jasny, ale już angaż Jasona Reitmana do roli reżysera był zagraniem nietuzinkowym. Oto Jason, syn Ivana (i jemu w tym roku złożyła wizytę śmierć), reżysera pierwszej odsłony przygód pogromców, podejmuje rękawicę i wznosi franczyzę na nowy poziom. Jasne, że panowie Jason Reitman i Gil Kenan (współscenarzysta) zagrali trochę na sukcesie Stranger Things i mu podobnych (nie tylko przez angaż Finna Wolfharda, tego chłopaka, którego teleportowali z lat 80. i teraz cieszy oko w każdej produkcji nastawionej na wspomnieniowy sznyt). Nostalgia i melancholia to jedno, ale zwycięża i tak dobry scenariusz.
Poznajemy więc nieco rozedrganą trzódkę, którą prowadzi przez życie niepoukładana Callie (Carrie Coon). Ona, samotna matka z synem, w którym buzują hormony i córką, która ponad życie społeczne stawia naukę dostała kolejny nakaz eksmisji. W sukurs przychodzi spadek po ojcu Callie. Dziedzictwo (tytułowe) to nie tylko ta farma na ugorze w zapadłym miasteczku, z którego chcą uciekać wszyscy, ale później jakoś nie starcza im sił i siedzą tu od pokoleń, a dziedzictwo i scheda (jak się okazuje) związana z przeznaczeniem. Zmarły dziadek to przecież nie kto inny jak oryginalny ghostbuster, a ten dom ruina, to ostatni bastion walki z siłami ciemności, a jednocześnie szansa na odnalezienie siebie, nowy start i nowe życie (zarówno dla filmowej rodziny jak i samej franczyzy).
Tak, Pogromcy duchów: Dziedzictwo ma wszystko co wydarzyć się tutaj powinno, a łącznikiem pomiędzy nowym, a starym wydaje się postać Gary’ego Groobersonna, nauczyciela ze szkoły wakacyjnej, nerda, który jest iskrą dla ciągu wydarzeń. Ale nie tylko, bo ogień zostaje podpalony po prawdzie w kilku miejscach. I to jest ten geniusz scenariusza, bo kluczowe wydarzenia zostały zainicjowane naturalnie przy każdej postaci, a Gary pozwala nam, starszym widzom, dobrze się w tym miejscu poczuć. To zresztą ta fantastyczna przypadłość Paula Rudda, aktora, który ma ten dar, że w jakich by niezwykłych okolicznościach nie wystąpił (Ant-man i inne wcielenia) zawsze sprzedaje te okoliczności w wiarygodny sposób. Dobre tempo, wspaniały finał, pozytywna energia. Dziedzictwo to film do powtórki, seans który ogląda się bez zażenowania. Polecam.
Czas trwania: 124 min
Gatunek: przygodowy, fantastyczny
Reżyseria: Jason Reitman
Scenariusz: Gil Kenan, Jason Reitman
Obsada: Carrie Coon, Finn Wolfhard, Mckenna Grace, Annie Potts, Ernie Hudson, Paul Rudd
Zdjęcia: Eric Steelberg
Muzyka: Rob Simonsen