Jeden z moich ulubionych kinowych społeczników tym razem wychodzi ze swojego ogródka. I choć z ogródka wprawdzie wyszedł to pozostał w obrębie tematów, które trapiły i trapią go wciąż najbardziej – przy zaangażowanej tematyce społecznej. Co ciekawe, Ken Loach w Pieśni Carli podchodzi do tychże tematów tylko teoretycznie według znanego schematu, przedstawia zwykłych ludzi z klasy robotniczej, ale robi to z perspektywy narodu walczącego w Nikaragui. Zanim jednak przeniesiemy się w sam środek lewicowej rewolucji sandinistów przez chwilę pozwiedzamy ulicę starego dobrego Glasgow. To tutaj towarzyszymy kierowcy autobusu George’owi (Robert Carlyle), który podczas jednego z kursów wstawia się za Carlą (Oyanka Cabezas). Dziewczyna nie ma biletu, kontroler jest wyjątkowo niesympatyczny, George próbuje ratować sytuację. Ona jest zamknięta w sobie, ukrywa jakąś tajemnicę, nie chce nawiązywać kontaktów. George jednak, sympatyczny i otwarty mężczyzna, wyciąga do niej raz za razem dłoń. To nawet nie jest związek, a znajomość, w której kobieta zbudowała wokół siebie ogromny mur, a mężczyzna cierpliwie wyjmuje pojedyncze cegiełki. Carla zaczyna się otwierać, opowiada mu o Nikaragui i o znajomym którego tam zostawiła. A George? Do rany przyłóż facet rzuca wszystko i jedzie do kraju smaganego rewolucyjnym ogniem. Chce pomóc, a przy okazji coś zrozumieć. odkryć skrywaną tajemnicę.
Pieśń Carli czytam dosłownie jako podróż człowieka, który wprawdzie może i powinien narzekać na wiele niesprawiedliwości społecznych, ale kompletnie zmienia mu się optyka, gdy znajduje się wśród ludzi, którzy o „lepsze” wciąż walczą. To według mnie tylko początek do pełnej interpretacji utworu Loacha, bo moim zdaniem reżyser takich wybitnych filmowych dzieł jak Kes, czy nowszego Nie ma nas w domu chciał pokazać, że rewolucja (i ofiary reżimu) to najczęściej konieczność na wyboistej drodze ku wolności. George doceni starania ludu, małe rzeczy, radość z tańca i śpiewu. To wszystko brzmi banalnie i krytycy mogą napisać (szczególnie ci, którym do poglądów Loacha daleko), że to wszystko jest bardzo wyidealizowane, jednak on sam nigdy przecież nie uciekał i nie ucieka również tym razem przed brutalną szczerością. Owoce rewolucji bywają oczywiście różne, ale Loach do tych tematów nie dociera, nie to wszak leży mu na sercu.
Obrazy Loacha zawsze dają nadzieję nawet jeśli reżyser każe swoim bohaterom przedzierać się przez gęstą dżunglę ludzkich nieprawości nie wyposażając ich choćby w tępą maczetę. Bohaterowie u Loacha zawsze dojrzewają, czasem godzą się ze swoim losem, ale nierzadko po prostu wysiadają z tego autobusu i próbują żyć. Dopasowują się. Uczciwi niczym nie zawinili, opierają się dzielnie systemowi, potrafią rzucić kamieniem, niekiedy dostają na odlew. Zawsze pod koniec się podnoszą, bo Loach w całym tym niesprawiedliwym świecie, który opisuje, potrafi dostrzec światełko nadziei.
Loach opowiada jak zwykle sprawnie, a pomagają mu tu fantastycznie dobrani aktorzy. Robert Carlyle jak zwykle bardzo przekonująco, sprawdziła się również delikatna Oyanka Cabezas, niespodzianką był występ Scotta Glena. Bardzo dobra Pieśń Carli nie jest wymieniana wśród tych najgłośniejszych tytułów brytyjskiego reżysera, a szkoda, bo to doskonały przykład filmu niedocenionego.
Czas trwania: 126 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Ken Loach
Scenariusz: Paul Laverty
Obsada: Robert Carlyle, Oyanka Cabezas, Scott Glenn, Salvador Espinoza
Zdjęcia: Barry Ackroyd
Muzyka: George Fenton