Jeżeli kiedykolwiek mieliście senne marzenia o filmie akcji z Joanną Trzepiecińską, Rutgerem Hauerem, Arturem Żmijewskim i Jarosławem Jakimowiczem, to spieszę z informacją, że taki film jest. Wprawdzie Jarosław Jakimowicz tylko mignął na ekranie (i nie było o nim wzmianki w napisach końcowych), a Żmijewski szybko zginął, niemniej taki tytuł i jednocześnie opus magnum w filmografii Boba Misiorowskiego, istnieje. Jednak Anioł śmierci, bo o nim mowa, to tak naprawdę film Thomasa Iana Griffitha, aktora broadwayowskiego, specjalisty od wschodnich sztuk walki (w szkole średniej miał już obsesję na tym punkcie, czarny pas w Tae Kwon Do zdobył w wieku 18 lat). Mierzący prawie dwa metry wzrostu aktor gra chicagowskiego policjanta, Franka Wasinsky’ego, który jest świadkiem zabójstwa brata, Marty’ego (Artur Żmijewski). Żmijewski mógł więc po krótkim pobycie na planie zdjęciowym przenieść się już do pracy przy Psy 2: Ostatnia krew, a Bob Misiorowski kontynuował swój projekt. Wracając do Anioła śmierci, dzieje się dużo i dzieje się szybko. Franek szybko łapie trop, bo przecież musi pomścić braciaka i przylatuje do Warszawy, która jest wciąż w okresie zachłystywania się kapitalizmem. Coca cola, wystawne przyjęcia, ale też dyskoteki, a na targowiskach miasto prywatne Jacka Skalskiego. I w ten krajobraz wbija się karateka z Jackowa w Chicago, Frank, który wystarczy, że spojrzy i łączy niewidoczne kropki w swoim śledztwie. Miał pomścić brata, a trafiła mu się afera z handlem ludzkimi narządami, trafił mu się romans z Anną (Joanna Trzepiecińska) i szorstka przyjaźń z agentem MSWiA Bielskim (świetny Andrzej Zieliński), który był podobno szkolony w KGB.
Bob Misiorowski nie zapisał się w annałach wśród topowych reżyserów kina akcji. Ba, nawet jeżeli postawi się Misiorowskiego na dolnej półce to i tak wypada tam blado. Jeżeli napiszę, że drugim najlepszym filmem reżysera jest Pasażer z Jean Claudem Van Dammem z 2002 roku, to powinniście mieć mniej więcej pogląd na jego możliwości. Anioł Śmierci warsztatowo i technicznie plasuje się gdzieś w okolicach jednego z odcinków Ekstradycji, a ja wcale nie oceniam dobrze Ekstradycji. Jednak to sprawne kino, a i dla widza z Polski dość ciekawy portret ludzi, miejsc i czasów (nostalgia i melancholia). Przyjemnie jest bowiem po kilku dekadach od premiery zobaczyć, mimo wszystko, rasowe kino akcji z Polski, ze scenami kapitalnych wybuchów (dużo i mocno, nawet za mocno) na warszawskiej Pradze, pościgami, czy kilkoma bójkami. A w bójkach Thomas Ian Griffith radzi sobie doskonale. Nawet jeżeli przeciwników ma kiepskich (prosta choreografia, w której aktor nie mógł nawet porządnie się rozkręcić) to widać, że warunki fizyczne i umiejętności ma. I wypada nader sympatycznie i naturalnie. Może się wydawać, że atutów jest co niemiara, a ja nawet nie wymieniłem tych najważniejszych. W brodę bowiem powinniśmy sobie pluć wszyscy, że nie udało się nam, Polakom, wypchnąć Trzepiecińskiej do Hollywood! Rutger Hauer natomiast, wiadomo, jest zawsze na swoim miejscu i stanowi klasę samą w sobie. Nie mogę też zapomnieć o rubasznym John Rhys-Daviesie. Cóż, wszystko niestety rozbija się o tego Misiorowskiego, który reżyserem jest kiepskim, więc dobrze, że akcja jest wartka i nie dało się za dużo popsuć.
Gatunek: akcja
Reżyseria: Bob Misiorowski
Scenariusz: Charles Cohen, Anatoly Niman
Obsada: Thomas Ian Griffith, Rutger Hauer, Artur Żmijewski, Joanna Trzepiecińska, John Rhys-Davies, Andrzej Zieliński
Zdjęcia: Yossi Wein
Muzyka: Vladimir Horunzhy