Danuta Szaflarska, Pora umierać i ostatnia msza w Kościele w Trzęsaczu

Kilkanaście metrów nad piaszczystą plażą, w niewielkiej, choć latem chętnie odwiedzanej nadmorskiej miejscowości Trzęsacz, na samym skraju klifowego brzegu, stoi samotnie ściana starego Kościoła. Pozbawiona drzwi, dachu, innych ścian, zwrócona frontalnie ku morzu, spogląda ku jego przepastnej przestrzeni niczym oko przedwiecznego świata. Kiedy się na nią patrzy, pomyśleć by można, iż może wciąż jakiś zabłąkany przechodzień, który zbłądził tu nocną porą, usłyszałby czasem odległe bicie dzwonów, zaklęte w masywnych cegłach samotnie stojącej ściany.

Jej wygląd przywołuje jedynie odległe, choć sugestywne wyobrażenie tego, jak świątynia mogła wyglądać w czasach, kiedy ją wybudowano. Kawałek po kawałku, element po elemencie, siły natury odbierały na przestrzeni wieków swoją własność, pozostawiając z owego ludzkiego, nietrwałego, choć, pięknego, dzieła, coraz mniej. Od blisko trzydziestu lat aż do dziś, na miejscu dawnej, wspaniałej budowli, stoi tu owa ostatnia ściana, czy raczej jej fragment, jedyny, który przetrwał wszystkie dziejowe zawieruchy i niepokoje, jedyny, który zdołał do dziś oprzeć się niszczycielskiej mocy sztormów. Stoi wciąż, samotny i milczący, stanowiąc namacalny dowód na istnienie odległej przeszłości świata, w którym wszystko zdaje się trwać jedynie przez moment. Zabezpieczony przed upadkiem lepiej niż niegdyś, ma szansę przetrwać dłużej niż te części świątyni, które już zabrało morze. W końcu, jednak, przyjdzie dzień, w którym, jako ostatni, upadnie i on; wraz z nim, zaś, zniknie na zawsze kolejny fragment rzeczywistości, która go zrodziła. Wkrótce potem, na tej samej ziemi, pojawią się nowe ludzkie pokolenia; będą ją zamieszkiwać, pracować i wypoczywać na niej, będą odwiedzać ją i ponownie ją opuszczać, lecz nie ujrzą już nigdy ostatniej ściany starego Kościoła, a ów inny świat, którego była częścią, na zawsze pozostanie poza ich zasięgiem.

***

Aniela (Danuta Szaflarska) mieszka w wiekowej willi, na jednej z bocznych uliczek warszawskiej Radości. Nie poznajemy jej dokładnego wieku, domyślamy się jednak, iż nie odbiega on, zapewne, zbytnio, od wieku samej aktorki (wówczas już dziewięćdziesięciodwuletniej). Mieszka sama, w bliskości przyrody bujnie otaczającej dom, przyrody, która staje się najwierniejszą towarzyszką jej codzienności. Spoglądać lubi czasem przez okno na aktywności sąsiadów, które czasem ją rozczulają, a częściej irytują bądź stanowią źródło charakterystycznych dla Anieli, ironicznych komentarzy. Niektórzy z owych sąsiadów traktują ją władczo i pogardliwie, panosząc się po jej działce bez pytania, o przyszłości jej i jej domu próbując zadecydować ponad jej głową. Jej wiek i związana z nim słabość, a przede wszystkim, nikczemność ich własnych charakterów, skłania ich do traktowania Anieli przedmiotowo, jak irytującej przeszkody, stojącej na drodze realizacji osobistych interesów. Z wytęsknieniem i niecierpliwością, oczekuje kobieta na telefony i wizyty syna, Witolda (Krzysztof Globisz), które, w istocie, czasem się odbywają; jego emocjonalny stosunek do niej ostatecznie okazuje się nie być aż tak bardzo odległym od tego prezentowanego przez bezdusznych sąsiadów.

Znakomita większość fabuły utworu koncentruje się wokół codzienności Anieli, jej poranków, popołudni i wieczorów w domu, jej „rozmów” z wiernie towarzyszącym jej pieskiem, jej irytacji głupkowatością sąsiadów i przypadkowych interakcji z miejscowymi nastolatkami, jej chwil emocjonalnych uniesień pod wpływem powracających czasem wspomnień. Narracja jest impresyjna, meandrująca, wspomnienia owe zaś, niczym duchy dawno minionego czasu, odwiedzają czasem kobietę pod postacią scen i twarzy z przeszłości, które, najwyraźniej, mocno zapisały się w jej pamięci. Czasem, niesiona siłą owych wizji, bohaterka „zapomina się” i daje porwać się uczuciom, jakie z nimi wiąże – tak jest choćby w charakterystycznej scenie nocnego tańca w deszczu z towarzyszeniem eterycznych motywów muzycznych, w których – co charakterystyczne dla tych fragmentów – kolorystyka zdjęć staje się rozmyta, a obraz, wcześniej, doskonale wyrazisty, zdaje się spowijać mgła, przywodząc na myśl przejście ze sfery rzeczywistości do sfery snu.

Jedyny bardziej „tradycyjnie” poprowadzony wątek fabularny dotyczy relacji Anieli z synem oraz powiązanej z tym kwestii dalszego przeznaczenia domu. To dzięki niej poznajemy Anielę jako osobę o specyficznym charakterze, niepozbawioną wad. „Całe życie mną dyrygowała!” – rzuca w przypływie złości, głosem pełnym goryczy Witold i łatwo domyślić się, że w relacjach z innymi lubi ona dominować i narzucać swoją wolę, a pogardliwe słowa, jakie wypowiada na temat swego syna („Taka pierdoła… taki patałach… wydawałoby się, chodząca ciapa i dobroć!”) sygnalizują, jak ich relacje wyglądać mogły przez wiele lat. Ów obraz zawarty jest w scenach okazjonalnych odwiedzin Witolda i jego córki w domu Anieli – odwiedzin podejmowanych niechętnie, pełnych podskórnego emocjonalnego napięcia i niewyrażonego żalu. Czujemy, że coś w relacjach bohaterki z synem pękło, iż ich dawna bliskość (sugerowana w powracających wspomnieniowych wizjach kobiety, pochodzących z czasów dzieciństwa Witolda) bezpowrotnie zniknęła, ich teraźniejszość, zaś, naznaczona jest piętnem wzajemnych pretensji. Stosunek syna do matki znajduje swe odbicie również w postawie nastoletniej wnuczki Anieli (której sztywne aktorstwo przynosi, niestety, jedyny nieco słabszy moment filmu); oboje, wraz z Witoldem, podchodzą do staruszki przedmiotowo, widząc w niej jedynie niewdzięczny relikt świata, do którego zbliżać się ani trochę nie chcą. Oboje, na tyle, na ile ich poznajemy, zdają się uosabiać cechy dokładnie przeciwstawne wobec tych, które charakteryzują postać Szaflarskiej: emocjonalnie puści, zakompleksieni i mało refleksyjni, na jej błyskotliwe, cięte spostrzeżenia oraz głęboką uczuciową słabość do starego domu, reagują wprost alergicznie. Mimo wszystko, Aniela ma wciąż pewne złudzenia co do natury swoich relacji z synem; zostają one brutalnie rozwiane we fragmencie, stanowiącym swoistą emocjonalną kulminację dzieła. „A może ja źle żyłam, co?” – mówi kobieta ze łzami w oczach, wspominając, najpierw z rozczuleniem, później zaś z goryczą, bolesną dla niej ewolucję osobowości Witolda. Ten dramatyczny monolog, zinterpretowany z całkowitą emocjonalną przezroczystością przez Szaflarską, stanowi wstęp do najbardziej (obok zakończenia) natchnionego fragmentu filmu, w którym Aniela, ubrana odświętnie, z wizerunkiem Chrystusa u wezgłowia starego łoża i różańcem w ręku, stwierdza, że dalsze jej życie nie ma już sensu. Zaciągnięte zasłony gaszą światło dnia; w tle ciemne, przepełnione smutkiem motywy muzyczne splatają się z wypowiedzianymi głosem głównej bohaterki wersetami wspaniałego Sonetu 73 Szekspira, stanowiącego inspirację dla tytułu filmu. Zawarte w wierszu obrazy świata przyrody przywołują świadomość przemijania i zgodę na jego nieuchronność. „Oto już jesień i pora umierać/ Pożółkłe liście wiatr strąca i miecie”… Na naszych oczach rzeczywistość natury i rzeczywistość sztuki spajają się z rzeczywistością ludzkiego życia, łącząc się jedną niepodzielną całość, jaką od zawsze przecież miały stanowić. Fragment kończy się zaskakującą, niemal komiczną nutą, przywodzącą na myśl pierwszą scenę filmu, która w sugestywny i żartobliwy zarazem sposób sugeruje pewne wyraziste cechy osobowości Anieli. „Umierać?! Ani mi się śni!” – mówi kobieta, jakby wybudzona ze snu. Jeśli ma odejść, to jedynie na swoich zasadach.

Pora umierać zawarta została jedna z mądrzejszych wizji starości i przemijania, jakie widziałem w kinie. Jej mądrość, w znacznej mierze, polega na tym, iż daleka jest wszelkim stereotypom – zarówno tym, znanym z twórczości typowo komercyjnej, jak i owym znacznie mniej oczywistym, przekazywanym pod płaszczem szczytnych artystycznych dążeń. Zarówno przesłodzony obraz starości, będących w świetnej formie fizycznej, cieszących się życiem starszych ludzi, obecny czasem w komercyjnych rejonach kina, jak i ów przygnębiający i depresyjny, skupiony najczęściej na fizycznej udręce wieku dojrzałego, ukazywany czasem w uznanych zachodnioeuropejskich dramatach (np. Miłość Michaela Hanekego) przekazują wyłącznie pewien wyizolowany fragment rzeczywistości (niezależnie od tego, czy utwór jest artystycznie wartościowy, czy też nie), stanowiąc jedynie półprawdę na temat rzeczonego okresu życia człowieka. Tym, co odróżnia Pora umierać od takich utworów jest obszerność i wieloaspektowość wizji: Kędzierzawska ukazuje zarówno chwile radości, jak i momenty bólu i goryczy związanych z wiekiem dojrzałym, nie sprowadzając go, jednocześnie, do żadnego z nich. Artystka nie mitologizuje starości: tak, Aniela żyje głównie przeszłością, a jej egzystencja jest monotonna i pełna ograniczeń, co jednak nie odbiera jej sensu i znaczenia. Odpychający jest dla mnie protekcjonalno – pobłażliwy ton niektórych tekstów krytycznych na temat filmu („Aniela w niczym nie przypomina dobrej babci z dobranocek (…) Moherowy berecik schowała głęboko na dno szafy”) – odpychający, bo przypomina mi zachowanie sąsiadów Anieli, z tą jedynie różnicą, iż ukryty jest pod płaszczem szlachetnych intencji. Takiego tonu, jednak, próżno byłoby szukać w utworze samej Kędzierzawskiej, która, wykazując pełną świadomość specyfiki życia osób w wieku Anieli, odnajduje w nim jednocześnie, przede wszystkim, uniwersalną historię ludzką. Pisano o bohaterce, iż w obliczu bezpardonowego i pozbawionego szacunku zachowania sąsiadów i syna toczy walkę o swą godność, to jednak spojrzenie z zewnątrz na jej sytuację, które, jak łatwo się domyślić, niekoniecznie wyraża prawdę jej duszy. Dotycząca dalszego przeznaczenia domu decyzja, którą w jednej z finałowych scen filmu podejmuje Aniela jest, jak sądzę, jedynym naturalnym rozwiązaniem w kontekście tego, jaką przez całe życie była osobą: być może, w obliczu podobnej synowskiej zdrady, wiele starszych kobiet w jej sytuacji rzeczywiście podeszłoby do dalszego życia z rezygnacją, a opisana wcześniej scena w istocie skończyłaby się na tytułowym „Pora umierać!”. Dla Anieli, jednak, wybór, który w finale filmu podejmuje, stanowi nie tyle wspomnianą „walkę o godność” czy też próbę obrony przed bezwzględnością innych, co raczej potwierdzeniem, udowodnieniem samej sobie, iż nawet w tej trudnej sytuacji, decyzje, jakie podejmuje, wciąż mogą być zależne nie tylko od woli innych, lecz przede wszystkim od niej samej – tak, jak były przez całe jej życie.

„To rudera, a nie dom! Dmuchnie wiatr i się rozleci!” – krzyczy do Anieli jeden z mężczyzn, którzy bezprawnie błąkają się po jej działce, przysłani tam przez wspomnianych sąsiadów.

Dom, oczywiście, jest wspaniały. To piękny, wiekowy świdermajer, jakie spotkać jeszcze czasem można, zapuszczając się w boczne uliczki Otwocka i jego okolic. Rozległe obejście willi, porośnięte coraz bujniej dziko rosnącymi krzewami, tonie w cieniu starych drzew. Jest tu obszerna, prześwietlona weranda, która latem kąpie się w cieple słonecznych promieni, są masywne okiennice, które zamykają się z głuchym łoskotem, gdy zapada zmrok. Wnętrze domu wypełnione jest zapachem starego drewna; dzwonienie starego zegara rozlega się samotniczo pośród pustych przestrzeni rozległych pomieszczeń, ze ścian, zaś, dziewiętnastowieczne portrety spoglądają na Anielę dalekim wzrokiem oblicz zatrzymanych w czasie; ich nieustanne milczenie zdaje się kierowanym ku bohaterce, odległym nawoływaniem. Wrażenie uczestniczenia w owej spokojnej, cichej egzystencji, jaką pędzi w nim kobieta jest dla widza niemal namacalne. Wnętrze to zdaje się przeznaczone do przywoływania wspomnień; kamera Artura Reinharta poświęca domowi i jego najbliższej okolicy tak wiele czasu i uwagi, tak skrupulatnie ukazuje owe wieczory, poranki, bezsenne noce, które spędza w nim Aniela, iż budynek ów staje się jednym z kluczowych elementów dzieła, tak samo, niemal, jak jego główna bohaterka i jej historia. Film Kędzierzawskiej, zaś, okazuje się swoistym hołdem również dla niego oraz dla świata, jaki reprezentował; świata, który, podobnie jak mieszkanka owego domu, właśnie odchodzi do przeszłości.

Historia różnych dziedzin sztuki pełna jest pożegnań; wypełnia ją świadomość, że w obrębie owej niezmierzalnej rzeczywistości, która nas otacza, istnieją odrębne światy, wielkie i małe, dotyczące ogółu ludzkości, konkretnych grup i społeczeństw, jak i pojedynczych osób, światy, których początki i końce nieustannie obserwujemy. Tradycja ta, obecna również w świecie kina, szczególnie mocno zaznaczyła się w dziejach literatury. Już wizja wojny trojańskiej w Iliadzie Homera jest przecież, w istocie, zapisem kresu podbitej przez Greków cywilizacji; temat ten charakterystyczny jest również i dla dzieł literackich szczególnie ważnych dla mnie samego, jak choćby Pan Tadeusz Mickiewicza i Dolina Issy Miłosza, Pożegnanie z Afryką Karen Blixen, stanowiących rozbudowane, liryczne epitafia dla światów, których zamieszkiwanie stało się, choć przez pewien czas, udziałem ich autorów, czy też takich, jak na przykład Władca pierścieni Tolkiena, będący w istocie elegią dla odchodzącego w przeszłość świata dawnych wartości i heroicznych czynów. Pora umierać ma coś z takich właśnie literackich obrazów, kojarzących się również z prozą Jarosława Iwaszkiewicza czy Wiesława Myśliwskiego – tak ze względu na harmonijną, niespieszną, „proustowsko” impresyjną narrację, jak i ukazanie przemijalności ludzkiego życia skrytej pod powierzchnią jego codzienności.

W owej monotonnej codzienności, towarzyszy Anieli, jak już wspomniałem, jej wdzięczna suczka Filadelfia (śliczny border collie Tokaj, w, być może, najbardziej rozbudowanej i złożonej roli zwierzęcej w polskim kinie). Obecność Fili w fabule to nie tylko idealne usprawiedliwienie dla tego, by bohaterka miała okazję wypowiedzieć pewne istotne dla fabuły kwestie; to również pełnowartościowa, wyraziście zarysowana relacja emocjonalna, najgłębsza, jaką w czasie trwania fabuły kobieta nawiązuje. Jedną z dojrzalszych decyzji artystycznych Kędzierzawskiej okazało się uformowanie codzienności Anieli z fragmentów rzeczywistości znajdujących się poza granicami świata, w którym egzystuje człowiek współczesny – w istocie, poza granicami ludzkiego świata w ogóle. Punktem odniesienia dla postaci Szaflarskiej są stare przedmioty, meble, sprzęty, dom z jego obejściem, kochany pies, a także inne elementy natury, znajdujące się w pobliżu. Jedyna relacja międzyludzka, jaka wciąż stanowiła dla bohaterki pewne oparcie, kończy się w gorzki sposób. Nie ulega wątpliwości, to właśnie ta rzeczywistość natury i obiektów nieożywionych jest dla niej teraz środowiskiem o wiele naturalniejszym i duchowo bliższym niż to, co stanowi codzienność innych, zwłaszcza młodszych, osób. Inni ludzie, choć budzący emocje, pojawiają się w jej świecie na moment i znikają niczym zjawy, wiecznie nienamacalni i ograniczeni sztywnymi ramami swojej teraźniejszości. W pewnym sensie, mimo podeszłego wieku i bliskiej perspektywy własnej śmiertelności, Aniela, niczym owe sprzęty w jej domu i natura go otaczająca, a także towarzysząca jej Fila, pędzi egzystencję niejako zatrzymaną w czasie, który dla niej płynie inaczej niż dla większości z nas. (Owo wrażenie „pozaczasowości” wzmacnia również całkowicie biało-czarna kolorystyka zdjęć, na jaką zdecydowali się twórcy).

***

W pierwszych dniach sierpnia* 1874 roku wszystko było już gotowe. Ze względów bezpieczeństwa, Kościół w Trzęsaczu miał zostać zamknięty na stałe. Po około czterech stuleciach istnienia i tysiącach odprawionych w nim nabożeństw, pozostało już tylko to jedno, ostatnie.

Choć w momencie powstania, w piętnastym wieku, kościół znajdował się około dwa kilometry od brzegu klifu, siły natury stopniowo, lecz konsekwentnie go doń przybliżały. Na przestrzeni około trzystu lat odległość ta zmniejszyła się do pięćdziesięciu ośmiu metrów; wówczas też, w połowie osiemnastego wieku, po raz pierwszy próbowano stawić czoła mocy żywiołu, tworząc konstrukcję z mat z faszyny oraz pali ochronnych. To nie powstrzymało jednak morza przed odbieraniem kolejnych połaci terenu: trzech gospodarstw, znajdujących się pomiędzy brzegiem a Kościołem, a także części znajdującego się nieopodal cmentarza. Sztormy, do spółki z piorunami, nie oszczędzały także dobudowanej w siedemnastym wieku wieży, którą ostatecznie rozebrano z powodu znacznych zniszczeń. Kiedy, w 1868 roku, kościół znajdował się już zaledwie jeden metr od brzegu, zamurowano okna od północnej strony, groźny huk morza zagłuszał bowiem odprawiane nabożeństwa. Wówczas stało się już jasne, iż świątyni nie będzie się dało uratować i że, prędzej czy później, jej kolejne fragmenty (pierwszy z nich upadł w roku 1990) muszą pochłonąć sztormowe fale; podjęto decyzję o wybudowaniu nowego kościoła oraz przeniesieniu zabytkowego wyposażenia do Katedry w Kamieniu Pomorskim oraz kilku muzeów. Pozostało już tylko odprawić ostatnią mszę.

O czym myśleli ci, którzy w niej uczestniczyli? Czy na ich twarzach malował się smutek? A może raczej obojętność? Raz jeszcze otwarto wrota świątyni, raz jeszcze modlitwy i śpiew chórem wzniosły się ku górze, raz jeszcze zabiły dzwony. A potem wszystko umilkło.

***

„I zaczęło się moje nieszczęście, to znaczy miasto. Mieszkałam w kamienicy. Musiałam chodzić w butach. Nie było lasu, nie było potoków. Nic. Byłam uwięziona.”

Choć Pora umierać, jak każde dzieło artystyczne z prawdziwego zdarzenia, stanowi osobne uniwersum, w pełni odrębne i niezależne od wszystkiego, co wobec niego zewnętrzne, nie sposób w tym przypadku całkiem oderwać filmu od rzeczywistości, a postaci Anieli – od jej odtwórczyni, Danuty Szaflarskiej. Rola ta, jak stwierdziła sama Dorota Kędzierzawska, została napisana z myślą o Szaflarskiej i nią zainspirowana; artystka myślała o niej już od czasu pierwszego nakręconego wspólnie filmu (Diabły, diabły w 1991 roku). Nietrudno odnaleźć ślady Danuty w Anieli – łączy je szlachetność i delikatność oblicza, ciepło głosu, przenikliwość i głębia spojrzenia. Dość ewidentne są także pewne podobieństwa temperamentalne – niespotykana żywotność obu kobiet, zapamiętała niechęć do poddawania się wpływowi wieku i jego ograniczeniom. Są jednak i różnice: w zrealizowanym przez Kędzierzawską w 2012 roku filmie dokumentalnym Inny świat, stanowiącym w istocie 1,5-godzinną, introspektywną opowieść Szaflarskiej, koncentrującą się wokół czasów jej dzieciństwa i młodości, bardzo obszernie przedstawione zostają jej przeżycia z czasów II wojny światowej. Odmalowany obraz pełen jest trudnych doświadczeń i dramatycznych wydarzeń. Tego typu wizji próżno by szukać we wspomnieniach Anieli, przeważnie sielankowych i rzewnych, uosabiających jej tęsknotę za światem z przeszłości, zwłaszcza w odniesieniu do relacji z synem. Danuta, jak się zdaje, zdążała krętymi ścieżkami niełatwych metamorfoz: z zachwyconej pięknem rodzimej przyrody dziewczyny z beskidzkiej wsi w ową wewnętrznie zagubioną, niemogącą pogodzić się z utratą idylli dzieciństwa, z tryskającej młodością gwiazdy kina w Zakazanych piosenkach w kobietę dojrzałą, odnajdującą swą artystyczną i życiową drogę w latach późniejszych. Przemiany wewnętrzne Anieli, jak sugeruje film, podążyły w przeciwnym kierunku: od poczucia słuszności obranej drogi i spełnienia w relacjach międzyludzkich w wieku młodszym, po zachwianie tymi fundamentami w ostatnich latach życia.

Jedna jest jednakże cecha, która bez żadnych wątpliwości łączy obydwie kobiety: jest nią pragnienie wolności. U obydwu też jest ono silnie powiązane z naturą. W przytoczonym powyżej cytacie Szaflarska jednoznacznie identyfikuje przeprowadzkę do miasta z poczuciem ograniczenia, czy wręcz zniewolenia; również dla Anieli bliskość natury stanowi moc wyzwalającą, szczególnie ważną w kontekście unieszczęśliwiających relacji międzyludzkich. Owo pragnienie wolności jest również, zapewne, źródłem szczególnej żywotności obydwu kobiet, ich niezgody na niesprawiedliwe i przedmiotowe traktowanie ze strony innych, ich buntu wobec prób wtłoczenia je w sztywne ramy i schematy postaw i zachowań, które, w społecznym dyskursie, „przystoją” ich wiekowi.

Kędzierzawska, współpracująca z Szaflarską przy okazji trzech filmów (wspomniane Diabły, diabłyNicPora umierać) jak być może nikt inny w rodzimym kinie potrafiła wykorzystać wyraziste przymioty tej najdłużej pracującej polskiej aktorki – jej przymioty jako osoby i jako filmowej osobowości, tak, by wykreować postaci niejednoznaczne i zapadające w pamięć, funkcjonujące poza utartymi schematami ról kobiecych, za każdym razem mające coś z samej ich odtwórczyni, za każdym razem żyjące własnym ekranowym życiem. W Pora umierać zawarta została zdecydowanie najbardziej niesamowita z nich.

Tak, rola Szaflarskiej jest niesamowita. Już od pierwszego ujęcia, aktorka przejmuje nad ekranem władzę; jej styl dominowania kadru jedynie za pomocą naturalnej charyzmy i ekspresji, często bez słów, przywodzi na myśl technikę gry gwiazd kina niemego. Specyfika rzeczonej roli: to, iż, najczęściej, stanowi aktorka jedyny „ludzki składnik” świata przedstawionego, iż dźwiga na swoich barkach znakomitą większość zawartego w fabule ciężaru emocjonalnego, a jeśli wchodzi w interakcję, to głównie z elementami „nieludzkimi” (głównie należącymi do świata przyrody) może przywodzić na myśl rolę Toma Hanksa w Cast away. W tych wymagających, specyficznych okolicznościach, Szaflarskiej udaje się wyrazić pełną gamę stanów i emocji: od władczości i buntu, przez radość, nostalgię, rozrzewnienie, po gorycz i bezsilność. Precyzyjnie napisany scenariusz autorstwa samej Doroty Kędzierzawskiej nie próbuje wtłoczyć Anieli w ramy żaden z niewdzięcznych, ograniczających schematów, stereotypowo kojarzących się z życiem starszych ludzi, pozostając jednocześnie całkowicie wiarygodnym w odniesieniu do tego, jak może wyglądać codzienność takich osób. Myliłby się jednak ten, kto dostrzegałby w tej roli jedynie jej płasko – realistyczny wymiar. Aniela Szaflarskiej to, owszem, postać z krwi i kości, która ożywa na oczach widza, ale i posiadająca swą mniej oczywistą warstwę: będąca symbolem wszystkich owych istnień, które, zapomniane i niedostrzegane przez pędzący współczesny świat, trwają i znajdują swój kres niepostrzeżenie, gdzieś, na jego rubieżach. To, bez wątpienia, jedna z wielkich ról polskiego kina.

Budząca skrajne emocje pandemia, tragedia wojny na Ukrainie i związany z nimi kryzys gospodarczy i humanitarny oraz rosnące na wskutek tych wydarzeń podziały w społeczeństwach – choć, zapewne, wielu wciąż nie zdaje sobie z tego sprawy, jesteśmy od dwóch lat świadkami procesów i przemian na skalę historyczną, co podkreśla (bodaj pierwszy raz od II wojny światowej) ich międzynarodowy, czy wręcz globalny charakter. W czasach przełomowych, czasach załamania obowiązujących dotychczas wartości i zagrożeń cywilizacyjnych, sztuka – w zasadzie zawsze – odgrywała znaczącą rolę. Tłumaczyła świat i jego funkcjonowanie, wyrażała ludzkie niepokoje i lęki, przynosząc doznania katartyczne, a także pewną dozę nadziei, związaną z formowaniem się nowych prądów i idei. Trudno jednak byłoby podobnych zjawisk poszukiwać dzisiaj. Powszechnym dyskursem na temat sztuki, jeśli takowy w ogóle istnieje, wciąż niepodzielnie włada popkultura, ze swą tendencją do banalizowania skomplikowanych problemów, nie zmienia się też polityka wydawnictw i wytwórni filmowych, promujących wciąż niemal wyłącznie utwory, które realizują kilka nośnych, ogólnie przyjętych schematów. Nieliczni wciąż aktywni, prawdziwi artyści, to ludzie w przeważnie dojrzałym lub zaawansowanym wieku – ambitni twórcy młodsi albo nie są dopuszczani do głosu, w wyniku wspomnianej polityki dystrybutorów i wydawców, albo też szybko wpadają między tryby bezdusznej machiny współczesnego rynku rozrywkowego, i, próbując rozpaczliwie się w niej odnaleźć, tworzą dzieła schlebiające najczęściej niezbyt wyrafinowanym, motywowanym ideologicznie gustom różnego typu środowisk, niezależnie od tego, czy środowiska te określają się mianem „artystycznych”, czy też „komercyjnych”. Cywilizacja zachodnia zdaje się, w zakresie kultury i idei, spać snem głębokim i pozbawionym marzeń, wciąż zdając się wierzyć naiwnie, iż jej jedyne zbawienie stanowić mogą osiągnięcia nauk ścisłych, obsesja zysku materialnego, najnowsze gadżety i technologiczne nowinki. Coraz bardziej prawdopodobne wydaje się, iż wybudzenie jej z owego snu może się okazać niewykonalne. Czy rzeczywiście człowiek współczesny nie potrzebuje już sztuki? Czy prawdą stały się hasła postmodernistycznych myślicieli, którzy jakże ochoczo odtrąbili kres kultury w jej artystycznym wydaniu? A może w obliczu tego, iż wszystko we współczesnym świecie jest elementem globalnego systemu, u którego podstaw znajdują się finansowa opłacalność i powielanie cudzych pomysłów, na twórczą niezależność, oryginalność, na sztukę z prawdziwego zdarzenia, opartą na bezkompromisowej i całkowicie indywidualnej wizji, nie ma już po prostu miejsca? Coraz silniejsze podziały w społeczeństwach i załamanie relacji międzyludzkich, upadek autorytetów, stale rosnące wskaźniki depresji i samobójstw pokazują jednak, iż kryzysu wartości, jaki dotknął społeczeństwa zachodnie we współczesnym świecie, nie da się sprowadzić do beznamiętnych postmodernistycznych sloganów, a nieliczne dyscypliny takie, jak psychoterapia, choć ważne i potrzebne w życiu społecznym, nie mogą stanowić jedynej odpowiedzi na potrzeby emocjonalne i duchowe człowieka naszych czasów. „Jakaż jest przeciw włóczni złego twoja tarcza, człowiecze z końca wieku?” – pytał Kazimierz Przerwa – Tetmajer w fenomenalnym wierszu Koniec wieku XIX – i odpowiadał: „zwiesił głowę niemy”. Słowa te, mimo prawie stu trzydziestu lat od publikacji utworu, wciąż pozostają doskonałym zwierciadłem problemów milionów współczesnych ludzi, którzy dali sobie wmówić, iż fundamentalne wartości, takie jak wiara, miłość, kontakt z naturą i sztuką są już zbyt odległe lub po prostu nieaktualne. Utwory takie, jak Pora umierać udowadniają jednak, iż prawdziwa, nieskażona „marketingową atrakcyjnością” i „oczekiwaniami rynku” artystyczna twórczość może wciąż spełniać kluczową i unikalną rolę w życiu społecznym, portretując wewnętrzną rzeczywistość człowieka zagubionego we współczesnym świecie i wyrzuconego poza jego nawias, świecie, który zbyt zajęty jest politycznymi kłótniami i realizacją pragmatycznych interesów, by zwracać uwagę na jego istnienie.

Film Kędzierzawskiej wieńczy jedno z piękniejszych, najbardziej niewymuszenie poruszających zakończeń w historii polskiego kina. Kroki na schodach rozlegają się ciche; ktoś idzie na górę, niosąc kubek w ręku. „Pani Anielo!” – rozlega się dziewczęcy głos; bawiące się dzieci zastygają na chwilę w bezruchu, jak gdyby coś usłyszały, ujrzały, czy może jedynie poczuły. „Pani Anielo!” – wykrzykuje znów dziewczynka, nieco bezradnie unosząc kubek w drobnych dłoniach. Ale przygotowanej chwilę temu, gorącej herbaty, nikt już nie wypije. U stóp leżącej w fotelu, starszej kobiety błąka się Fila, w jej oczach, zaś, kryje się smutek tak czysty i głęboki, iż wątpliwym jest, by jakikolwiek, nawet najznakomitszy aktor, był w stanie go wyrazić. Wzrok ten, jak i słowa bohaterki dobiegające zza kadru wyrażają wszystko, co wyrazić trzeba. „Popłyń tam ze mną, Filuniu” – mówi Aniela niemal szeptem – „Gdzie będzie ci lepiej niż w niebie?”.

Słowa te, jak i dźwięki muzyki Włodzimierza Pawlika, unoszą się ponad dachy domów i korony drzew, wprost ku nieboskłonowi. Świat, który przystanął na jedną krótką chwilę, ledwie drobinę pośród bezmiaru czasu, kontynuuje swój bieg; owa pojedyncza, niezmiernie mała, choć unikatowa rzeczywistość, jedna z miliardów, które się nań składają, opuszcza go właśnie, niemal niezauważona.

***

Kilkanaście metrów nad piaszczystą plażą, w niewielkiej, choć latem chętnie odwiedzanej nadmorskiej miejscowości Trzęsacz, na samym skraju klifowego brzegu, stoi samotnie ściana starego Kościoła. Pozbawiona drzwi, dachu, innych ścian, zwrócona frontalnie ku morzu, spogląda ku jego przepastnej przestrzeni niczym oko przedwiecznego świata. Stoi wciąż, mimo tak wielu zniszczeń i dziejowych burz; zabezpieczona przed upadkiem lepiej, niż niegdyś, ma szansę przetrwać dłużej niż te części świątyni, które już zabrało morze. W końcu, jednak, przyjdzie dzień, w którym, jako ostatnia, upadnie i ona; wraz z nią, zaś, zniknie na zawsze kolejny fragment rzeczywistości, która ją zrodziła. Wkrótce potem, na tej samej ziemi, pojawią się nowe ludzkie pokolenia; będą ją zamieszkiwać, pracować i wypoczywać na niej, będą odwiedzać ją i ponownie ją opuszczać, lecz nie ujrzą już nigdy ostatniej ściany starego Kościoła, ani też nie usłyszą już odległego bicia dzwonów, zaklętego wciąż może w jej masywnych cegłach, a ów inny świat, którego była częścią, na zawsze pozostanie poza ich zasięgiem.

*Inne źródła podają, że ostatnia msza w Kościele św. Mikołaja w Trzęsaczu odbyła się w marcu.

Przemysław Brudzyński