Gdy już dałem radę zejść z krawędzi fotela, zastanawiałem się od czego by zacząć, by zachęcić Was do seansu. Z pewnością pewnym wabikiem powinien być ten mistyczny niemalże mastershot tak celebrowany przez niektórych twórców. Philip Barantini, reżyser, który do tej pory miał na koncie jeden pełnometrażowy film (akcyjniak z grupy 'straight to DVD’, Zabójca doskonały z 2020 roku) wspiął się na szczyt przy operowaniu tą techniką. Siedzi tam obok Aleksandra Sokurowa, który w 2002 roku pokazał światu swoją 96 minutową, nakręconą w jednym ujęciu Rosyjską arkę. Philip Barantini nie ucieka się do ukrytych cięć, sprytnego zamaskowanego montażu i innych trików, które sprawiają, że widzowie wciąż widzą obraz w jednym ujęciu, chociaż plan zdjęciowy obejmował dwa tygodnie. Oczywiście ja zawsze chylę czoła przed tymi próbami, bo mogę sobie wyobrazić ogrom pracy pionu produkcyjnego i całą tę nerwówkę składającą się na jak najdłużej trwające ujęcie bez cięcia. No ale jeżeli chylę czoła chociażby przed twórcami 1917, czy nawet za ludźmi, którzy ogarnęli te kilkanaście minut intensywnej akcji i choreografii w Tyler Rake: Ocalenie, to jaką figurę dozgonnego uznania powinienem przybrać przed ekipą odpowiedzialną za Punkt wrzenia?
I ktoś mógłby napisać, że Punkt wrzenia (pełen metraż to rozwinięcie krótkometrażowego Punktu wrzenia z 2019 roku) to tylko film o pracy w kuchni na restauracyjnym zapleczu i obraz rozlatującego się mężczyzny. Ten ktoś poniekąd miałby rację. To dramat (z rodzaju najbardziej intensywnych), ale proszę państwa dramat pisany przez życie i jest przecież coś niewiarygodnego w tym, że dzięki środkom formalnym, dialogom, samej historii siedzimy na tej krawędzi naszej domowej sofy i chłoniemy to życie tak, jakby to był co najmniej thriller. Przypominam, że to restauracja, czyli miejsce, w którym byliśmy nie raz, ale nie zwracając najczęściej uwagi na „zaplecze” rozkoszujemy się (mam nadzieję) tylko naszą potrawą. Wartością dodaną filmu Barantiniego jest to, że przy następnej wizycie, daję głowę, będziemy jednak starali się inaczej spojrzeć na ludzi tam pracujących, kelnerów, menedżerów, kucharzy (jeżeli będzie taka możliwość).
Jest tu wszystko, od miłości do nienawiści, od utraconych nadziei, po wielkie plany. Zaczynamy od spóźnionego Andy’ego, który idzie do pracy w kuchni. Jest tu szefem, jeszcze tylko trzeba spławić sanepid, który przyszedł na rutynową kontrolę i można rozpoczynać piątkowy wieczór przed świętami. Dzisiaj są zarezerwowane wszystkie stoliki. Andy Jones (genialny w tej roli i przeważnie genialny od zawsze Stephen Graham) ma wiele na głowie, to się czuje. Jako szef kuchni kolejny raz dał ciała przy zamówieniu artykułów na wieczór, ale da się to jakoś załatwić. Menu mają przecież dobre i elastyczne. Ze spojrzeniem kamery wlepionym w Andy’ego odczytujemy jego emocje, ukrytą nerwowość, jakieś napięcie, bo Andy co rusz musi zadzwonić. Ale to nie tylko opowieść o Andym, którego dramat najmocniej wybrzmi na finał. Operator co chwilę „przykleja” się do innej osoby, innego pracownika tej restauracji i w dramatach, małych, większych, ale też w radości, możemy przebierać do woli. Poznajemy więc wielu ludzi, ich osobiste problemy, co ich nakręca, dlaczego Carly (Vinette Robinson) jest ciągle nabuzowana, a kucharz Freeman (Ray Panthaki) zaraz wybuchnie. Tego zresztą wybuchu oczekujemy od pierwszych ujęć i nie tylko u kucharza, bo przecież lont zaczął się tlić w wielu miejscach.
Wspaniały film, energetyczny, bardzo blisko braci Safdie i ich Nieoszlifowanego diamentu z fantastycznym występem Adama Sandlera. Występ Grahama przypomina poniekąd o tamtej postaci. To oczywiście inny typ człowieka, ale w gruncie rzeczy, podobieństw jest tu sporo.
Czas trwania: 92 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Philip Barantini
Scenariusz: Philip Barantini, James Cummings
Obsada: Stephen Graham, Vinette Robinson, Alice Feetham, Hannah Walters, Malachi Kirby, Taz Skylar, Lauryn Ajufo, Daniel Larkai
Zdjęcia: Matthew Lewis
Muzyka: Aaron May, David Ridley