Cóż za świetny, nieoczywisty romans i pełen zaskoczeń scenariusz z mocno wywrotowym rozpoczęciem. Sam Peckinpah już na początku swojej kariery zaprezentował swój charakterystyczny brutalny podpis pod filmem, który jest wszak mniej popularnym tytułem w jego filmografii. I chociaż to rzeczywiście początek kariery i na konkretną ekranową przemoc od Sama przyjdzie jeszcze czas, to jednak już tutaj czuć, że coś się święci. Niebezpieczni kompani to kilka tematów szlagierów. Mamy wspomniany romans, ale mamy też kino zemsty, a wykreowany przez Briana Keitha bohater, do którego wszyscy zwracają się Yellowleg, dostarcza nam niemałych emocji. To było żołnierz w stopniu pułkownika, bohater smutny, poturbowany, w którym wciąż tli się sporo charyzmy, ale ze sprawności i umiejętności dawnego rewolwerowca pozostał tylko cień. Yellowleg pragnie zemsty na swoim niedoszłym oprawcy, cudem uszedł z życiem, a teraz jest na jego tropie. Dołącza do dwuosobowej trupy rzezimieszków, którzy chcą tylko rabować, a Yellowlega uważają za naturalne wzmocnienie składu. Jeden z trupy to właśnie poszukiwany oprawca.
Peckinpah pokazuje, że życie które potrafi uraczyć cię lewym prostym, wnet przywali i prawym sierpowym. Takie coś jak życiowa sprawiedliwość i karma nie istnieje, a liczą się tylko nasze wybory. I jest w tym Peckinpah bardzo uczciwy, bo udowadnia, że niezbadane są wyroki tychże wyborów, wcześniejszych decyzji, a jeszcze wcześniejszych zrządzeń losu. Yellowleg przez przypadek zabija dziecko, a później, by choć trochę zadośćuczynić straty, wybiera się jako eskorta matki zastrzelonego chłopca towarzysząc jej (wraz z dwójką bandytów, więc liczy na dwie pieczenie na jednym ogniu) do miejsca pochówku przez niebezpieczny teren opanowany przez Indian. W czasie drogi rozkwita coś na kształt przywiązania i zrozumienia między mężczyzna i kobietą. Oboje są w dość tragicznym momencie swojego życia, a jednak potrafią w końcu spojrzeć sobie w oczy. Nie tylko. W finale natomiast Peckinpah pozwala swoim bohaterom raz jeszcze wybrać.
Niebezpieczni kompani zaskakują zwrotami akcji, dobrą grą aktorską (Briana Keith, co ciekawe, z powściągliwą dość aparycją przykuwa uwagę i pochłania widza swoim mrokiem), kilkoma mocnymi scenami. Potrafi też wzruszyć. Jednak nie wszystko mi pasowało, bo chociaż muzyka Marlina Skilesa była charakterystyczna i niewątpliwie miała coś w sobie, to nie zawsze pasowała tematycznie do akcji. Na uwagę zasługują na pewno zdjęcia Williama H. Clothiera. Peckinpah już na początku swojej kariery potrafił wydobyć z postaci gorycz i żal, wściekłość i cierpienie (nawet to bezgłośne), demony, które drzemią w mężczyźnie skazanym na życie na społecznym marginesie. Jasne, że na ten sam margines niekiedy skazujemy się sami, ale z obrazu wypływa ta mądrość, że z każdego miejsca jest powrót.
Czas trwania: 93 min
Gatunek: western
Reżyseria: Sam Peckinpah
Scenariusz: Albert Sidney Fleischman (na podstawie powieści)
Obsada: Maureen O’Hara, Brian Keith, Steve Cochran, Chill Wills
Zdjęcia: William H. Clothier
Muzyka: Marlin Skiles