Zupełnie nie wiem, po co ten film powstał, ani dla kogo miał być przeznaczony. Ani to bowiem film dla ludzi niestarych, ani ― tym bardziej ― dla ludzi starych. Jacy przytomni starzy ludzie chcieliby oglądać coś takiego? Odpadliby najdalej gdzieś w połowie. A z kolei niestarzy? Jeśli czują się niestarzy, odpadliby jeszcze wcześniej, bowiem niestarzy naprawdę nie mają tutaj czegoś szukać.
Takie płyną refleksje, kiedy lecą napisy końcowe przedostatniego, jak dotąd ― obrzuconego absurdalnie wielką ilością nagród ― filmu Michaela Hanekego pt. Miłość. Haneke, ten austriacki spec od wpierdalania widowni w ponury nastrój, pod kątem owej ponurowatości znajduje się w tu iście szczytowej formie, albowiem owa Miłość to arcydzieło ukazania udręki. I ― jak to zwykle u niego ― bez grama ulgi.
Ale czy takie kino ma jakąś autentyczną wartość? Ja mam poważne wątpliwości. Ale może w tym pewna ― najpewniej jedyna ― wartość tego filmu, żeby się właśnie nad tym zamyślić. Zastanowić się, komu taka propozycja miałaby być potrzebna, oprócz tych, którzy przyszli do pracy.
Miłość przywodzi na myśl taki tam, zrobiony po kosztach, francuski telewizyjny film z lat 90., które można było dawno, dawno temu, w odległej galaktyce oglądać na kanale Le Cinema. Puszczano tam znakomitości, ale, niestety, często pokazywano też szmelc. Miłość może i miano zupełnego szmelcu się nie należy, ale pustka, która bije na koniec, woła jednak o zemstę. Bowiem Miłość trwa pełne dwie godziny, wymaga naprawdę mnóstwo, a ostatecznie daje… nic.
Co się więc tutaj odbywa. Otóż jest stare małżeństwo w paryskim mieszkaniu. Mieszkanie bardzo ładne ― idealnie nadaje się do realizacji czegoś takiego; nawet nie zauważasz, że film nigdy nie otwiera się na zewnątrz. On jest starym panem ponurakiem, a ona wrażliwą starszą panią. Pozostaje kwestią czasu, kiedy jedno z nich stanie przed faktem, że trzeba się będzie drugą osobą zaopiekować. (Albo oddać do szpitala.) I w tym przypadku akurat pada na niego.
No i dobra, już wystarczy o tej fabule.
Miłość jest w takim samym stopniu o miłości, co o samotności i rozstaniu. Kto na serio przeżył kochanie drugiego człowieka, ten wie ― wcale przecież nie trzeba być starym ― że to są naczynia ściśle ze sobą połączone. A więc ona uderzona zawałem, przeżywa swoje rozstawanie z nim na swój własny, samotny sposób, a on przeżywa swoje rozstawanie z nią na swój własny, samotny sposób. I ta ponura paryska samotność, taka sama zresztą jak wiedeńska: te wysokie sufity, chodzenie w tę i z powrotem po długich korytarzach prowadzących do dużych pokoi, wszystko na długich ujęciach, trwających przeważnie niemiłosiernie zbyt długo. I ― znowu, jak to u Hanekego ― od pewnego momentu dzieją się rzeczy, ogólnie mówiąc, bardzo ciężkie.
Piszę zimno, ale tu nie umiem inaczej. Bo co? Jak to się głupkowato mówi: „starość się bogu nie udała”? Że w ogóle lepiej ewakuować się, zanim dojedzie cię zawał?
Kto siedział na łóżku przy kimś patrząc, jak ten ktoś umiera w ohydnej powolności, widział o wiele więcej niż w Miłości ― i widział o wiele prawdziwiej.
Albowiem przez koszmarną dosłowność ukazania procesu upokorzenia starością, które odbywa się właśnie w tak dosłowny sposób, Haneke zwyczajnie popada w tandetę. Robić tandetę ze śmierci? Gorzej być nie może. Jego Miłość pokazuje starość człowieka jako coś paskudnie smętnego i nudnego, pragnącego ulgi, domagającego się śmierci, zanim straci głos, żeby o tę śmierć poprosić z godnością.
Jacek Szafranowicz