Nie od razu spodobał mi się pomysł Eli Kazana na skrótowe podejście do powieści Na wschód od Edenu Johna Steinbecka. Chociaż książkę przeczytałem całkiem niedawno, gdzieś w połowie swojego życia (oby!), to szybko nabrałem do niej wyjątkowo osobistego stosunku. I nie wiem czy to wynika z mojej chłopięcej natury, czy raczej z tego, że nie potrafię być cynikiem, gdy rzecz jest czysta, ciepła, a przez to wzruszająca. Na wschód od Edenu, przyznam tutaj na forum blogowym, mocno mnie dotknęła. Nie tylko, bo dzięki niej zrozumiałem kilka rzeczy i chociaż to trudne, szczególnie w wieku średnim, to jednak staram się o Steinbecku pamiętać w ciągu dnia, na przykład kształtując relacje z dziećmi. Myślę, że o to między innymi chodziło Steinbeckowi i jest to z pewnością jedna z misji literatury.
Elia Kazna wybrał z arcydzieła Steinbeck jedną część, ostatnią księgę, która w głównej mierze dotyczy kontaktów Adama Traska z synami. Cały ciężar opowieści natomiast przeniósł na Cala, tego „złego”. I na tym trzeba się zatrzymać, bo chociaż rzeczywiście byłem trochę zbity z tropu na początku, ostatecznie mogę ekranizację tylko chwalić. Udało się bowiem Kazanowi wyodrębnić ważną część eposu, naświetlić problem, scharakteryzować go i stworzyć filmową opowieść z morałem. Cal jest taki, jak oczekują od niego inni. Jest zły, bo tak na niego patrzy świat, a w szczególności ojciec. Chłopak prowadzi codzienną wyniszczającą bitwę z samym sobą, ciągłe potyczki, przy których autentycznie staje się wrakiem. Z prawdziwą desperacją zabiega o względy ojca, a ponieważ nigdy nie miał z nim dobrego kontaktu błędnie odczytuje jego intencje. Raz za razem wpada we własne pułapki i jest to dramatyczne przeżycie, tragiczne w obrazie, pełen napięcia napięcia obraz toksycznych relacji.
Elia Kazan, chociaż rzeczywiście ryzykownie, to jednak na szczęście z fantastyczną intuicją i z żelazną konsekwencją skupił się na odtwórcy głównej roli Jamesie Deanie. To historia pisana pod niego, gdzie reszta aktorów niezwykle ważna, podniosła emocje, dodała napięcie, uwypukliła kilka kwestii, jednak esencją jest tu Dean. Angaż aktora i jego wpływ na produkcję zasługują na osobny akapit.
Dość napisać, że to jego ekranowy debiut, a dla roli James Dean zrezygnował ze swojego pierwszego poważnego kontraktu teatralnego. Nie oddał się jednak całkowicie w ręce Kazana, bo uczynił ze swojego występu coś więcej. Kazan na szczęście mu na to pozwolił. Dean, który w finale castingu wygrał tę rolę z Paulem Newmanem był, według licznych relacji, nie do zniesienia na planie. Nie był humorzasty, był zdyscyplinowany, ale był w swojej grze nieobliczalny. Dało to pierwszorzędny efekt, gdy co rusz dochodziło do konfrontacji między filmowym ojcem, a synem, Adamem Traskiem, a Calem, a więc pomiędzy Raymondem Masseyem, a Jamesem Deanem. Massey nie znosił Deana prywatnie. Nie lubił jego nonszalanckiej postawy i tego, że ciągle zmieniał kwestie, dużo improwizował. Jednak doświadczony Massey znosił to i stawał na wysokości zadania, gdy młodziak rzucał mu wyzwania, jak wtedy, gdy w kluczowej scenie miał po prostu wyjść z mieszkania (według scenopisu), a rzucił się w jego ramiona łkając. Kazan nie przerywa ujęć, obserwuje, troszkę podsyca ten konflikt, a efekt możemy oglądać na ekranie. Na wschód od Edenu to wspaniała powieść, a film Kazana to doskonała ekranizacja jednego z jej epizodów. Oczywiście szkoda spłaszczonego wątku Kate, więc widzowie nie wiedzą, że postać jest zrodzona z czystego zła (niestety tego nie widać na ekranie). Żal też wszystkich utraconych perturbacji Arona i tego, że twórcy nie położyli nacisku na relacje pomiędzy braćmi. A jednak te wszystkie wyrzeczenia dały szansę na to, by skupić się na zaburzeniach wynikających z oczekiwań życiowych. Ostatnie słowa Adama nie padają na ekranie, Kazan kieruje tym samym widzów do książki, gdzie właśnie tam, na kartach powieści Steinbecka, napisane, wybrzmiewają najdobitniej.
Czas trwania: 115 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Elia Kazan
Scenariusz: Paul Osborn
Obsada: James Dean, Raymond Massey, Julie Harris, Burl Ives, Jo Van Fleet, Albert Dekker, Richard Davalos
Zdjęcia: Ted D. McCord
Muzyka: Leonard Rosenman