Dwadzieścia minut pod gorącym prysznicem i trzy filiżanki czarnej kawy sprawiły, że poczułem się prawie jak istota ludzka.
Harry Angel to noir pociągnięte grubymi czarnymi markerami. Tu wszystko zdaje się wychodzić z definicji gatunku, a mocno przerysowane trafia idealnie w istotę dzieła, czyli w opowieść o zblazowanym detektywie, który przyjmuje, tylko z pozoru, łatwą robotę. Harry Angel, bo o nim mowa, z niejednego pieca chleb jadł. Zdaje się, że nawadnia się tylko burbonem, a żywi w knajpach. Był w wojsku, pracował jako glina, teraz z cygarem w dłoni i rewolwerem ukrytym w prochowcu ma odnaleźć jazzowego muzyka, który zniknął kilkanaście lat temu.
Zgasił niedopałek w popielniczce Stork Club, pamiątce po pewnym dawno już zapomnianym romansie
Harry Angel jako powieść noir jest doskonała. Przesiąknięty gęstą atmosferą ciasnych uliczek Nowego Jorku (tak, Alan Parker, reżyser wybitnej ekranizacji z 1986 roku musiał zmienić miejsca akcji z Nowego Jorku na Nowy Orlean. Decyzja producentów spowodowana była niższymi kosztami) nierzadko w klaustrofobicznym nastroju trzyma mocno w garści czarny kryminał i schodzi ze swoim bohaterem w piekielne czeluści. Czarny kryminał nie od razu mieni się blaskiem grozy. Horror zmieni oblicze historii, przeciągnie po bruku Angela, a widzów postawi do pionu. Gdy do głosu dochodzą zjawiska nadprzyrodzone (tylko i wyłącznie w sferze podświadomości naszej i głównego bohatera), detektyw nigdy nie traci kursu na rozwiązanie zagadki. Robi wszystko to, co najlepsi filmowi detektywi z kina i literatury sygnowanej mianem 'czarny kryminał’. Śledzi, przesłuchuje, ucieka się do sztuczek, przyprawia o ból głowy silnorękich gliniarzy, jest i femme fatale, tutaj w masce voodoo.
Koniak jak aksamitny ogień przepłynął po moim języku. Wypiłem wszystko trzema łykami. Brandy była stara, droga i zasługiwała na lepsze potraktowanie, ale bardzo mi się spieszyło.
To rzadki przypadek w gatunku, gdzie w tak znakomity sposób udało się połączyć horror z kryminałem. A jednak amerykański pisarz i scenarzysta William Hjortsberg stanął na wysokości zadania. Nietuzinkowe połączenie tematów voodoo z klasycznym kluczeniem po śladach opłaciło się aż nadto. Dodatkowo ten wspomniany „przerysowany” charakter noir odbił się tylko pozytywnie na odbiorze. Hjortsberg skutecznie bowiem wyprowadził nas w pole. Zauroczył tym przejaskrawionym stylem, pozwolił nam razem z nim zastanawiać się, drążyć temat, a na końcu uderzył. I to nie znienacka i obuchem w tył głowy, a prosto w szczękę.
Po znalezieniu trupa zawsze strzelam sobie kielicha. To stara rodzinna tradycja.
Autor: William Hjortsberg
Autor ilustracji: Maciej Kamuda
Tłumaczenie: Robert Lipski
Ilość stron: 320
Oprawa: twarda
Wydawnictwo: Vesper
Format: 140×205 mm