Przeszło dziesięć lat temu w Gdyni. Zalegam w biurze prasowym na ślicznej, mega wygodnej, skórzanej kanapie podczas tutejszego festiwalu filmowego. Gdybym mógł na niej siedzieć aż po zgon, nie byłoby żalu. Na sali wyścielonej tanią wykładziną w kolorze bordowym śmierdzi ― standardowo ― potem, perfumami po taniości i szybkim żarciem; chwilami łapię myśl, że zalatuje skrzepłą krwią. To może przez ten kolor wykładziny. A może dlatego, że niedawno zaliczyłem ostry cios w życiu prywatnym; mój ból, cytując amerykańskiego klasyka, jest „ciągły i ostry” i piję nieco więcej niż zwykle, a nie powinienem w ogóle, zwłaszcza że jestem w robocie. Ale to gin z tonikiem, który ― na szczęście ― wygląda jak woda, więc nikt mi nie robi koło pióra. Powinienem robić notatki z filmów, które dziś obejrzałem, ale jakoś mi nie idzie; kanapa i gin z tonikiem w naturalny sposób ciągną mnie w leserstwo.
A oprócz tego, ilekroć tu przyjdę, zaczepia mnie typ, który wyłapał fuchę w gazecie festiwalowej; nalany na pysku, z brzuchem jak bęben, cuchnie nieprzetrawionym procentem. Dziwię się, że ktoś nadal nie wezwał odpowiednich ludzi, żeby zabrali go w jakieś bardziej adekwatne miejsce, dajmy na to, na izbę wytrzeźwień. Wczoraj gibał się na lewo i prawo, ogłaszając mi, że jest poetą; usiłował dowiedzieć się, dlaczego nie było mnie na festiwalu literackim w Gnieźnie, skoro zapowiadali, że będę na festiwalu literackim w Gnieźnie. Nie łapał, że nie miałem ochoty udzielić mu informacji, dlaczego nie było mnie na festiwalu literackim w Gnieźnie.
I dziś też go widzę, jak tam się kręci, chcąc sprawiać wrażenie dziennikarza, i stopniowo nabieram obawy, że on dziś znów będzie próbował dowiedzieć się ode mnie, dlaczego nie było mnie na festiwalu literackim w Gnieźnie.
Zauważa mnie. Żesz ja pierdolę, myślę ― bo w tym przypadku jakoś nie mam serca powiedzieć, żeby się wreszcie odpierdolił ― no dziś naprawdę fart by mi się przydał.
I co się za chwilę okazuje: mam farta. Mam, albowiem chwilę po tej myśli pani reżyserka Agnieszka Wójtowicz-Vosloo pada obok mnie na kanapę. To tego poetę, który był na festiwalu w Gnieźnie, na którym mnie nie było, choć zapowiadano, że będę, spłoszy z miejsca, myślę.
I dzieje się dokładnie tak, jak myślałem.
Pani reżyserka sprawia wrażenie styranej. W sumie nic dziwnego, myślę za chwilę. Parę godzin wcześniej pokazała swój debiut. Ktoś tam rozmawiał z nią przed seansem, a potem też musiała odpowiadać na pytania. Teraz widać wyraźnie, że nie odchorowała odpowiednio podróży samolotem; ma przekrwione oczy, a w rękach ściska dwa litry wody niegazowanej.
― Mógłbyś podać mi szklankę? ― zwraca się do mnie.
― Jasne ― odpowiadam, chwytając za jedną z multum ściśniętych na stoliku przed kanapą.
― Jeszcze wywiad ― wzdycha, polewając sobie wody do szklanki ― i potem będzie święty spokój.
Mam ochotę powiedzieć jej, że przy obecnym stanie nie nadaje się do tego zadania, ale siedzę cicho. Myślę sobie: niech sama dojdzie do tego wniosku.
Nieco nam jednak brakuje do pełni szczęścia, albowiem prostopadle do nas na drugiej skórzanej kanapie siedzi dwóch typów w kombinezonach roboczych, obwieszonych aparatami. Wystarczy raz na nich spojrzeć, żeby poczuć wstręt ― jeden z drugim mają takiego paskudnego ryja, że tylko marzysz, żeby jak najszybciej sobie poszli. Co się za chwilę okazuje: znów mamy z panią reżyserką farta ― draby dostają cynk, że jakiś sławny „ryj” pojawił się w okolicy budynku, więc zrywają się z kanapy i walą do roboty. Patrzę, jak Wójtowicz-Vosloo oddycha z ulgą.
Zauważam to najpewniej dlatego, że też oddycham z ulgą.
― Widziałem pani film niedawno ― odzywam się po chwili.
― Ta? ― pyta, nieco ożywiona. ― I jak?
― Myślę, że jest całkiem niezły.
― Ta? Dzięki.
― Christina Ricci jest fantastyczna. Ale przyznam, że myślałem nieraz w trakcie seansu, jak [Naomi] Watts zagrałaby taką rolę.
― Ha-ha ― odpowiada. To pierwszy raz, kiedy słyszę jej śmiech. Jest wiarygodny. ― Wiesz co, może nie powinnam była o tym mówić przed pokazem, bo to potem tak potrafi wpływać na oglądanie.
― Nie, że Ricci to gorsza opcja.
― Nie, nie, ja rozumiem. Chciałam, żeby Naomi to zagrała, ale… no, nie dogadałyśmy się. Ale Liam [Neeson] od razu chciał to zagrać.
― Też jest świetny.
― I ja też tak uważam.
Potem milczymy przez chwilę. Na ekranie nazywa się to „dłuższą pauzą”.
― Widzisz ― wzdycha. ― Kobieta przychodzi na wywiad i musi czekać. Nie znoszę nieprofesjonalnych ludzi.
Przy tym ostatnim zdaniu jej ton staje się tak poważny, aż powiewa grozą. Tak, Wójtowicz-Vosloo brzmi na reżyserkę z krwi i kości.
― Polka, która na stałe mieszka w Stanach i przyjeżdża do ojczyzny, żeby pokazać debiut z taką obsadą, no, to przyzna pani, robi wrażenie już na starcie ― mówię do niej.
― To aktorski film często ― komentuje. ― Chcieliśmy dobrać jak najlepszych aktorów na pierwszy plan. Mieliśmy dużo szczęścia, a jak przyciągają uwagę, to przecież świetnie, poniekąd także od tego są, czyż nie?
― Torture-porn ma teraz swoje pięć minut, więc chyba trudniej było sprzedać pomysł na horror, który nie polegał na wywalaniu flaków.
― Czy ja wiem… O budżet w ogóle jest coraz trudniej, nawet jak masz zaklepaną obsadę.
W sumie tak, myślę za chwilę. Tak czy siak, After.Life to na pewno horror sortu tych ambitniejszych, chcących coś sobą powiedzieć, a nie tylko siać rzeźnię, jak, na przykład, u Eli Rotha.
Historii o facecie, który ma nadzwyczajny dar komunikowania się z duszami zmarłych było już w Hollywood bez liku, ale tutaj to zaledwie przyczynek do właściwego opowiadania, dotyczącego spotkania dwojga ludzi – Elliota Deacona, właściciela zakładu pogrzebowego, oraz Anny Taylor – młodej nauczycielki, która zginęła w wypadku samochodowym. Kiedy Anna, jakby ze snu, budzi się w kostnicy i dowiaduje się, że nie żyje, nie jest w stanie przyjąć tego do wiadomości i gotowa jest zrobić wszystko, co w jej mocy, aby się uwolnić.
― Oglądając pani debiut przypominały mi się takie tytuły, jak The Innocents Claytona, albo Wstręt Polańskiego ― mówię.
― O, widzę, że ktoś tu ma dobry gust ― komentuje z uśmiechem pani reżyserska.
― A dziękuję.
The Innocents to mój ulubiony horror. Ilekroć o nim wspominam przy okazji rozmów z ludźmi, którzy deklarują, że kochają horrory, najczęściej okazuje się, że mój ulubiony horror najczęściej nie był widziany przez tych, którzy kochają horrory. Z pewnością jest to temat do refleksji.
― W pani filmie nie straszą trupie twarze albo upuszczanie krwi ze zwłok, tylko ta rosnąca paranoja.
― Tak, bo granica między tym, co wyobrażone, a tym, co faktyczne, coraz bardziej się zaciera.
Anna nie dopuszcza przerażającej alternatywy ― woli być przekonana, że Elliot ją uwięził. Jednak to podejście tylko pogłębia poczucie wyizolowania, przez co jeszcze trudniej przyjąć jej prawdę o stanie faktycznym. Położenie Anny to bajka ― przecież takie rzeczy nie mogą się w życiu wydarzyć, ale zdecydowanie nie jest to bajka po której milej będzie się zasypiać.
― Pani wie, jak straszyć na ekranie.
― Ha-ha.
Bo pani reżyserka serio wie jak straszyć na ekranie, to nie był tani komplement. To, co rusza w After.Life najmocniej, to te momenty, które pokazują, jak bardzo nie doceniamy życia, kiedy żyjemy, a jak zarazem przemożnie jesteśmy do niego przywiązani; jak bardzo, mimo zeszłych porażek i frustracji, nie chcemy się z nim rozstawać, i jak bezwzględni jesteśmy, gdy przyjdzie nam o nie zawalczyć. Ostatni aspekt psychologiczny jest tu najciekawszy, choćby z uwagi na technikę: reżyserka zmienia bowiem punkty widzenia, z Anny na Elliota, zawsze we właściwych punktach opowiadania, co pozwala nam nie tylko silniej wczuć się w jej sytuację, ale i Elliota nie postrzegać tylko jako jej przeciwnika; zobaczyć faceta, u którego to, co początkowo wydaje się darem, prędko okazuje się przekleństwem. Gest pomocy żywego wobec martwego staje się źle pojmowaną manipulacją, a szlachetność walczy z pogardą, zahaczającą nieraz o mizantropię…
― Chce pani drinka? ― pytam panią reżyserkę, szykując sobie kolejny gin z tonikiem.
― O nie, nie ― mówi tonem najpoważniejszym z możliwych. ― Idę walnąć do łóżka. Ale dzięki za wywiad. Przynajmniej czuję, że nie straciłam czasu – mówi, klepiąc mnie w ramię.
― Prześlę pani recenzję.
― You do that.
― Dobrego spania.
― Należy mi się.
I wstaje i idzie. Walę drinka jednym rzutem i już mam wstać, że pójść zapalić, kiedy słyszę pytanie:
― Ej, to czemu nie było ciebie na festiwalu literackim w Gnieźnie, skoro zapowiadali, że będziesz?
To co, drodzy czytelnicy, obejrzyjcie After.Life, bo warto.