Vox Lux to jeden z tych filmów, które przeszły bez większego echa i nie dziwi to wcale, bowiem drugi film Brady’ego Corbeta jest zwyczajnie nieudany. Nieudany jest przede wszystkim dlatego, że przy scenariuszu należało zrobić jeszcze przynajmniej ze trzy okrążenia, aby zbudować jakąś dramaturgię. Bo Vox Lux dramaturgii nie ma właściwie żadnej; snuje się od jednej sceny do drugiej. Umówmy się: trzeba mieć naprawdę mocne umiejętności scenopisarskie, żeby przegadać cały film, a zarazem utrzymać uwagę i ciekawość widza.
Brady Corbet nie jest, dajmy na to, Aaronem Sorkinem, przynajmniej na razie, zatem jego Vox Lux jest przegadane raczej nieciekawie.
Corbet zaczynał jako aktor, miał okazję być na planie u Haneke’go i Von Triera, i podpatrzył u nich sporo; kiepskim jest jednak złodziejem, bo dobry złodziej to taki, co kradnie tak, żeby nie było go widać, a Corbet często po chamsku ich kalkuje. Ładne są te szerokie plany na długich ujęciach, ale ciągle ma się wrażenie, że gdzieś to już wcześniej widziałeś, użyte w bardzo podobny sposób. Corbet z pewnością potrafi prowadzić aktorów: Natalie Portman gra z pełną dedykacją, Jude Law i Stacy Martin też są świetni, ale cóż po tym, kiedy przeważnie to, co dzieje się na ekranie jest, ogólnie mówiąc, mało odkrywcze? W ogóle trudno powiedzieć, o co tutaj ostatecznie chodzi i po co to wszystko. Jeśli ma chodzić o to, że na „szczycie” też ma się codzienne problemy, to to zdecydowanie za mało. Albo że kiedy gaśnie scena na backstage schodzi zwykły człowiek z typowym repertuarem lęków, zmartwień i wątpliwości? Rany, wystarczy obejrzeć dokument o Madonnie Truth or Dare, zrobiony ćwierć wieku temu, żeby się tego wszystkiego dowiedzieć, a i zresztą znacznie więcej. Vox Lux nosi podtytuł: „Dwudziestojednowieczny portret”, co samo w sobie jest ciekawe, Corbet bowiem od samego początku dba, raz lepiej, a raz gorzej, abyśmy mogli się z bohaterką utożsamić. Ale cóż, jeśli to ma być jakkolwiek o nas, to wynikałoby z tego, że stajemy się coraz bardziej zblazowani, coraz nudniejsi i wtórni. Ale to przecież też żadna nowina. O wiele ciekawsze historie przynoszą dokumentaliści gwiazd popu, wszak oprócz wspominanej Madonny, mieliśmy ostatnio niezwykle poruszający dokument o Amy Winehouse zatytułowany po prostu Amy oraz Five Foot Two ukazujący życie Lady Gagi. Tam jest zdecydowanie o wiele, wiele więcej do zobaczenia.
A w przypadku filmu Corbeta pozostaje jeszcze jedna, podstawowa kwestia, która w sam raz zamyka krytykę: muzyka. Corbet zdaje się nie widzieć, że jak opowiada się historię o gwieździe pop formatu wspomnianej Lady Gagi, to przede wszystkim trzeba mieć naprawdę dobre kawałki, inaczej nikt nie da wiary w jej sukces.
I jak, myślicie, jest? A no właśnie jest tak, że, niestety, żadnych prawdziwych hitów tu nie ma, więc tym bardziej nie ma po co iść na ten koncert.