Ostatni mój obejrzany film na platformie Netflix. Nie nadrobiłem trzeciego sezonu Stranger Things, nie obejrzałem najnowszego Cobra Kai, ale skusiłem się za to na szwedki kryminał z lat 80. I to jest w zasadzie jedyna rzecz jakiej mi będzie tutaj brakowało, odkrywania tych niszowych perełek, o których nikt zapewne nie słyszał. Jeżeli jednak rzeczywiście nie znacie Człowieku z Majorki Bo Widerberga, który ujrzał światło dzienne w 1984 roku, to być może słyszeliście o, jeśli wierzyć tekstom w sieci, najlepszym filmie gatunkowym z tego regionu, Człowieku na dachu z 1976 roku, właśnie Bo Widerberga, Można znaleźć nawet wzmianki, że Człowiek na dachu to arcydziełu, ultra realistyczne kino sensacyjne. To tak słowem wtrętu, bo dzisiaj będzie o nakręconym kilka lat później Człowieku z Majorki.
Już na wstępie trzeba zaznaczyć, by dać szeroki pogląd na rodzaj filmu, że gdyby dograć tu włoski dubbing, film Widerberga mógłby uchodzić za rasowe poliziotteschi. Wszystko bowiem jest tu na miejscu i nikt nie miałby prawa się pomylić. Luźno zainspirowany sex skandalami sięgającymi najwyższych sfer politycznych, Człowiek z Majorki wciąż jednak pozostaje blisko ulicy. Oto inspektorzy Jarnebring (Sven Wollter) i Johansson (Tomas Von Brömssen) z obyczajówki mają już serdecznie dość siedzenia godzinami w samochodzie i podpatrywania domów publicznych, spisywania prostytutek i tym podobnych. Fakt, że zdarza się tu bardziej prominentny gość to nic nowego. Jednak ta jedna wizyta zbiegła się dziwnym trafem z napadem rabunkowym. Nasi policjanci nie musieli się angażować w tę sprawę i chyba bardziej z nudów ruszyli w pościg. Rabusia nie udało się złapać, ale gliniarze zaczęli drążyć temat. I gdy tak drążyli, kopali, docierali do szumowin być może związanych ze sprawą, odrywali kolejne skórki w tej przegniłej pomarańczy. Dostali się ostatecznie do miąższu, by natrafić na totalną degrengoladę. Jak to wszystko udało się scenarzystom połączyć (ten napad, sex skandal, intrygę zahaczającą o szwedzkie tajne służby) nie jestem w stanie wytłumaczyć. I rzeczywiście śledztwo rozłazi się niekiedy w szwach, ale film ma na tyle dużo uroku osobistego, a jednocześnie ten wyczuwalny cierpki posmak w tle, że wybacza się wszystko. Wiele scen jak złapane w kadry zachodnie ulice z lat 80. i gliniarze rozprawiający, że mają już dość żarcia z McDonalda dostarczają osobliwej, ale bardzo ponętnej rozrywki.
Tematycznie, oprócz tego, że dostajemy świetny procedural, Człowiek z Majorki jest w gruncie rzeczy thrillerem politycznym. Już przy samym proceduralu tytuł daje interesujący wgląd w wykorzystywanie technik policyjnych w latach 80., a twórcy w tej materii nie stosują żadnych skrótów. Finalnie obraz ma nawet dość gorzką wymowę, bo kryminał kryminałem, ale wyżej ponad pułap pewnych spraw zwykły krawężnik nie podskoczy. Daje to zimny pogląd na jednoznaczną ocenę końcowej sytuacji, że nie ma tu miejsca na Dziki Zachód i policjanci z obyczajówki nie są w stanie zaprowadzić porządku w mieście. Pośród samego wciągającego tematu trzeba oddać należny szacunek ekipie zaangażowanej w przygotowanie scen akcji. Pościgi tutaj to pierwsza klasa, zarówno te samochodowe jak i długi, realistycznie nakręcony pościg „z buta”. Nie znajdziemy tu wprawdzie wymiany ognia, ale tylko dlatego, że Człowiek z Majorki to kino realistyczne, co zdaje się być domeną Bo Widerberga.
Czas trwania: 106 min
Gatunek: kryminał
Reżyseria: Bo Widerberg
Scenariusz: Bo Widerberg
Obsada: Sven Wollter, Tomas von Brömssen, Håkan Serner, Ernst Günther, Thomas Hellberg
Zdjęcia: Thomas Wahlberg
Muzyka: Björn J:son Lindh