Gdy widz zaczyna gubić się w przekazie, mętnej metaforze, może wybrać jedną z dwóch dróg. Albo się zjeży i zacznie wytykać twórcy grafomaństwo i nikczemne próby tuszowania miałkiej treści obrazem i dźwiękiem, albo podda się tej filmowej hipnozie. Same metafory wszak nie są wyjątkowe trudne do wychwycenia, ale jest ich na tyle dużo, że rzeczywiście można czuć lekkie zakłopotanie. Dla mnie najważniejszy jest uniwersalny przekaz. David Lowery, twórca takich filmów jak Gentleman z rewolwerem, czy wcześniejszy A Ghost Story korzysta tym razem ze średniowiecznego poematu Pan Gawen i Zielony Rycerz. Sam pisze scenariusz i rzecz jasna reżyseruje, a odwołując się do konkretnej treści uwspółcześnia niejako przekaz nie porzucając jednak esencji. Entuzjaści legend arturiańskich z pewnością powinni być usatysfakcjonowani tym, że Lowery nie odrzuca oryginalnych tropów. Sam szkielet historii również pozostaje na swoim miejscu.
Oto więc poznajemy Gawena, jeszcze nie rycerza, hulakę i bawidamka, który jest świadomy tego jak bardzo odstaje od najbliższych mężów swojego wuja, czyli króla Artura. Gdy podczas uczty z okazji Nowego Roku król Artur prosi Gawena, by przyjrzał się zasiadającym przy okrągłym stole wojom i powiedział, co widzi, słyszy odpowiedź „legendy”. Za tym jednym wypowiedzianym przez Gawena słowem wiele się kryje. Bohater mówi to gorzko, jest tu wiele smutku, zazdrości i tak nam współczesnego przeświadczenia, o tym, że będąc w konkretnym wieku, straciliśmy czas i szansę na dokonanie czegoś wielkiego. Gawen zdaje sobie z tego sprawę i stanowi to jednocześnie o przełomowym w jego życiu kroku. Gdy w trakcie tej samej uczty przed obliczem Artura zjawia się zielony rycerz i rzuca wyzwanie, Gawen się nie waha i je podejmuje. Wyręcza króla i innych rycerzy, chce czegoś więcej od życia niż bycia krewnym Artura. Ale za tą jedną decyzją stoją jej ogromne konsekwencje. Zielony rycerz nadstawia karku, Gawen sprawnym cięciem pozbawia go głowy, szykując się jednocześnie na kontrę w przyszłym roku. Właśnie wtedy rolę mają się odwrócić i Gawen ma udać się do zielonego rycerza i przyjąć taki sam cios. Ileż to razy zdarzało nam się machnąć ręką na coś, co ma nastąpić dopiero za rok. Nie muszę Wam chyba pisać, że rok mija szybko, a Gawen na chwilę przed wyruszeniem w podróż już nie jest taki odważny. Zaciągnął ogromny kredyt i przyszedł czas na spłatę.
Nie miałem problemu przy wyborze drogi odbioru seansu, bo od początku otworzyłem się na kino, które hipnotyzuje. Podobne odczucia miałem przy seansie Mandy Panosa Cosmatosa. Przy obu wpadłem w osobliwy filmowy trans, a Lowery dokładnie tak jak Cosmatos z wprawą wykorzystali swoje wahadełka, by mnie zaczarować, mieszać rzeczywistość z fikcją, koszmar z sennymi marzeniami. Nie tylko ja dałem się poddać tym wpływom, bo Gawen najwyraźniej również. Jego podróż do kaplicy, gdzie czeka nań zielony rycerz obfituje w wydarzenia nawet nie z pogranicza snu i jawy, a raczej z głębokiego śnienia. Tutaj, w tej samej podróży Gawen jest wystawiany na próby, decyduje o tym, czy być bohaterem, tchórzem, człowiekiem władzy czy poddanym. Wybory są bardzo ludzkie i za żaden nie można go ganić. Presja jest wszak ogromna, ale nawet za niepewność, która skutkuje niekiedy wątpliwymi moralnie decyzjami, jest naturalna.
Uważam jednak, że jako film Zielony Rycerz nie jest tym obrazem, do którego będziemy często wracać. To przygoda na raz, filmowa baśń, która spełni swoją rolę tylko za pierwszy razem. Przeważa opinia, że Zielony Rycerz to kino obrazu, plastyczny majstersztyk, wizualna uczta. Rzeczywiście od świadomości kadru wszystko się zaczyna i kończy. Historia płynie bardzo powoli, mimochodem w tle, Wypełnia strumyki, wije się po ściółce, czasem potrafi zatruć umysły. Dużo więc jest magii w kinie Lowery’ego, ale pasuje to idealnie do arturiańskiej legendy o chłopcu, który stanie się mężczyzną. być może legendą.
Czas trwania: 130 min
Gatunek: fantasy
Reżyseria: David Lowery
Scenariusz: David Lowery
Obsada: Dev Patel, Alicia Vikander, Joel Edgerton, Sarita Choudhury, Sean Harris, Ralph Ineson
Zdjęcia: Andrew Droz Palermo
Muzyka: Daniel Hart