Dzisiaj na cykl ’Niedocenione’ zapraszam ja, redaktor naczelny portalu 'Po napisach’. Odsłona to tym bardziej szczególna, że całkowicie poświęcona polskim tytułom. Wybrałem dla Was trzy filmy z 1981 roku, o których dzisiaj mało kto już pamięta. To, że są niedocenione to jedno, ale prawdą jest, że dwa z nich miały niezwykle wyboistą drogę, by w ogóle zaistnieć w świadomości. Odłożone na półkę przez cenzurę musiały odczekać kilka lat, by polski widz mógł im się przyjrzeć. Myślę, że ich siła rażenia i dzisiaj jest wyjątkowa, a zważywszy na fakt, że stanowią pewien zapis miejsca i czasu, tym bardziej po latach zyskują. To tytuły istotne dla czasu przemian, z wybitnymi aktorskimi kreacjami podejmujące tematy bezsprzecznie ważkie. Zdaję się nawet, że niekiedy wciąż aktualne. Zapraszam.
Wolny strzelec (1981), reż. Wiesław Saniewski
Gdyby taki film powstał w Hollywood z miejsca byłby brany pod uwagę przy wręczaniu najważniejszych nagród filmowych. Wolny strzelec to film zaangażowany społecznie, politycznie, piętnuje władze i pokazuje, że prawda może leżeć gdzieś pośrodku. Film jednak powstał w Polsce, dotyka ważnych problemów, a dostało się ówczesnej władzy. Dlatego też wprawdzie odznaczenie dostał, ale dzięki niemu przeleżał na półce. Z pagonami „półkownika” na kinowe afisze wrócił dopiero sześć lat po ukończeniu zdjęć filmowych. Wiesław Saniewski, reżyser, przedstawił tutaj zawód dziennikarzy, którzy są wolnymi strzelcami. Jeden z nich, bardzo uparty, buntownik z wyboru, zaczyna grzebać przy sprawie śmierci kobiety w szwalni. Zarządzający zakładem mówią, że była to wina pracownicy, a dyrekcja nie chce wypłacić odszkodowania. Piotr, dziennikarz Tygodnika wie lepiej. Drąży tak długo i uporczywie, że w końcu dostaje anonimowe pogróżki, by trzymać się od sprawy z daleka. W artykule, który proponuje na pierwszą stronę chce wskazać winę dyrektora, który miał nie zważać na ostrzeżenia bhp-owca. Prawda leży jednak gdzieś po środku, bo to przecież okres permanentnej manipulacji i sam dziennikarz. nie zdając sobie z tego sprawy, staje się pionkiem w grze.
Czarno biały Wolny strzelec pokazuje czas nadchodzących strajków, czas gniewu pracowników wielkich zakładów i fabryk, a Saniewski dowodzi, jak ważnym kołem zamachowym może być dziennikarska praca. To samo jednak koło zamachowe może być wykorzystane w dwójnasób i przez to Wolny strzelec ma bardzo gorzką wymowę. Pierwszorzędnie zrealizowany, trzyma w napięciu, dostarcza wielu emocji. ale to też genialnie zagrany film z brylującym tu na drugim planie Bogusławem Lindą. Linda zagrał fotografa, który towarzyszy dziennikarzom przy pracy. Z istotnych aspektów twórca dotyka też dziennikarstwa na usługach reżimu, unurzanego w interesach władzy, gdzie pismaki służą „państwowemu” dobru. Sprzeniewierzanie się zasadom etyki i dogadzanie możnowładcom, jak pokazuje Wiesław Saniewski, odbija się na człowieku. Mocny i niedoceniony obraz Saniewskiego aktualny jest przede wszystkim dzisiaj, kiedy reżimowe media hulają w najlepsze, a poziom naszego rodzimego dziennikarstwa potrafi odbić się czkawką, jeśli nawet nie głośnym i ohydnym beknięciem.
Debiutantka (1981), reż. Barbara Sass
Kino moralnego niepokoju, dramat psychologiczny i wspaniała Dorota Stalińska na czele trudnej opowieści o uwielbieniu do fałszywych bogów. Dorota Stalińska zagrała w filmie Barbary Sass absolwentkę wydziału architektury, która rezygnuje z zagranicznego stypendium by pracować z wybitnym architektem. Jerzy sam porzucił pracę w Stanach Zjednoczonych i powrócił do kraju, gdzie, jak sam później stwierdzi, może zająć się wizją, a nie odtwórstwem. Gdy Ewa pojawia się w biurze w Gdańsku, by pracować przy projekcie Muzeum Morskiego mistrz rzadko jest na miejscu. Woli przesiadywać w swojej willi na samym skraju morza w towarzystwie swoich adoratorek. Ewa zaś szybko stanie się kolejną wyznawczynią kultu Jerzego, który jak się okazuje nie tylko jest mistrzem, ale i co dla niektórych niemalże bogiem. Ewa, na szczęście, w miarę szybko poznaje się na tym, że to złoto lśni tylko z wierzchu.
Nie tylko Dorotę Stalińską trzeba tu chwalić, bo w tym filmie, co rola to strzał w dziesiątkę. Architekta zagrał wspaniały jak zawsze Andrzej Łapicki. W kochankę wcieliła się Elżbieta Czyżewska, a żonę Bożena Adamkówna. O tak, mistrz Jerzy zrobił sobie niezły harem, ale sam nie widzi w tym nic dziwnego, albo przynajmniej nie za bardzo się tym przejmuję i nie zdaje sobie sprawy ile krzywdy wyrządza swoim zachowaniem. Wszyscy łakną jego spojrzeń, chcą stanąć chociażby w cieniu, bo, trzeba przyznać, Jerzy wciąż emanuje niezwykłą siłą. Jest pewny siebie i swoich zdolności, chociaż jak się okazuje, rozwiązania które proponuje są już nieco archaiczne. Ewa prezentuje nową szkołę architektury, chciałaby lżejszych konstrukcji, mniej przeładowanych, ale Jerzemu marzy się coś monumentalnego, nie dzisiejszego. Życzyłby sobie czegoś, przede wszystkim, wbrew myśli władzy, która musi się skupić na tworzeniu nowych osiedli mieszkaniowych. Debiutantka nie przedstawia więc tylko i jedynie osobliwej i nieco ponurej historii czworokąta (ba! miejscami jest i nawet więcej boków w tej niepokojącej figurze, bo pojawia się matka Jerzego i była asystentka, która wciąż marzy o powrocie pod skrzydła mistrza), ale też ważne tło akcji, czas nadchodzących przemian. Debiutantka jednak nie została półkownikiem, bo dla ówczesnej władzy rzeczywiście szkodliwa być nie mogła. Echa strajków studentów lekko tylko pobrzmiewają w tle i nie mogą mieć zasadniczego wpływu na brzmienie filmu, chociaż czuć w kościach, że coś się dzieje w kraju. Niemniej cenzurze nie stanął kością w gardle film Barbary Sass i widzowie mogli bez problemu stać się świadkami historii o fascynacji fałszywym bożkiem, który niby stoi na ostatnim zakręcie, a wciąż jednak emanuje blaskiem na tyle mocno, by znaleźć wyznawców i poprowadzić ich ku zgubie.
Wielki bieg (1981), reż. Jerzy Domaradzki
Jeżeli w trakcie kontrolnego seansu Wielkiego biegu cenzor pił kawę, to musiał się tą kawą konkretnie oblać. Przecierał jednocześnie oczy ze zdumienia rad również, że będzie mógł donieść przełożonym o takim znalezisku. Półkownik i to nie byle jaki, bo od początku do napisów końcowych pokazujący ponury obraz reżimu. Dzisiaj śmieszno-straszny, wczoraj tylko smutny. Już sam pomysł na organizację tytułowego wielkiego biegu, czyli de facto Biegu Pokoju był w swoim założeniu absurdalny, a nawet idiotyczny. Mamy rok 1952, propaganda działa na wysokich obrotach, działacze partyjni przygotowują nie lada imprezę. W biegu mają wziąć udział przodownicy pracy, najlepsi z najlepszych, którzy robili w swoich fabrykach 200, 300, a nawet 400 procent normy. Chłopcy z całej Polski, którzy o bieganiu za dużo nie wiedzą zaraz przystąpią do kilkukrotnego bicia swoich życiowych rekordów. Przedsięwzięcie to karkołomne, ale ZMP-owski działacz Wrzesień (wybitny w tej roli Krzysztof Pieczyński) plan ma przecież ambitny. Gdy gruchnęła wiadomość, że na mecie ma pojawić się słońce narodu Bolesław Bierut, impreza znacznie zyskała na prestiżu. Cały ton Wielkiego biegu z dzisiejszej perspektywy wydaje się tylko i wyłącznie prześmiewczy, chociaż głównie jest przecież przerażający. Niemniej śmieszne są więc przygotowania, układane wierszyki, przaśne sztandary, sportowy charakter, który z przygotowaniem sportowym ma mało wspólnego. Liczy się tylko pokaz i to, co na pierwszym planie. I to wszystko pokazał Jerzy Domaradzki dosłownie z wisienką na torcie w postaci finiszu, gdzie władza dowoziła tych bardziej zmęczonych na metę, żeby „jakoś to wyglądało”. Nie ma bowiem co ukrywać, że rolnicy, budowlańcy, pracownicy fizyczni może i trochę „pary” w nogach mieli, ale biegi długodystansowe to inna para kaloszy. Na tym tle, przaśnym, komicznym, trochę gorzkim, w trakcie chaotycznej organizacji imprezy „sportowej” poznajemy parę głównych bohaterów. Jeden z życiorysem bliskim komunistycznemu ideałowi i drugi, tajemniczy wywrotowiec, który z niejednego pieca chleb jadł i który potrafi zawsze się ustawić korzystając z absurdów jakimi upstrzony był ówczesny system. Obaj będą biec, obaj w innym celu. Radek (Jarosław Kopaczewski) chce mieć ten motor, który jest nagrodą główną, Stefan (Tadeusz Bradecki) oprócz głównego założenia biegu, czyli pokazania siły młodzieżowego impetu, dzierży w ręku ważny list do Bieruta….
Trudno uwierzyć w to, co przedstawia w swoim filmie Jerzy Domaradzki, ale starsi widzowie doskonale znają schematy, które wtedy rządziły (wtedy i znacznie później jak w przypadku pochodów pierwszomajowych). Wielki bieg to oczywiście świetne role, charyzmatyczni aktorzy jak Jarosław Kopaczewski, który wszak olśniewającej kariery później nie zrobił. Wprawdzie z jego postacią trudno do końca się utożsamiać, ale zagrał ją wyśmienicie. To tytuł mocny, lecący po bandzie, wyjątkowo dobitnie demaskatorski, rzeczywiście prześmiewczy, jak ten finał, gdy Radek Stolar komentuje najbardziej osobliwą decyzję i zachowanie organizatorów, śmiejąc się jednocześnie do rozpuku „Jak dzieci!”. Tak, większość pokazanych tu wydarzeń mogłoby wskazywać, rzeczywiście jakoby za decyzjami stali nastolatkowie, ale niestety tak nie było. Decyzyjni to dorośli ludzie, a jednak przez strach, lub podług własnych interesów, by nie narazić się Bierutowi i by utrzymać stan fikcji, decydowali się na najbardziej głupie i szkodliwe dla ludzi decyzje.