W 1972 roku Rainer Werner Fassbinder miał już na tyle mocną pozycję, że „dorobił” się również zwolenników, którzy ówcześnie piastowali ważne funkcję w ośrodkach kultury. Takim człowiekiem był między innymi Peter Märthesheimer, który w WDR (Westdeutsche Rundfunk Köln, czyli w sieci publicznych stacji radiowych i telewizyjnych) był redaktorem odpowiedzialnym właśnie za produkcje telewizyjne. Märthesheimer okazał się wielkim propagatorem artystkowskich zapędów Fassbindera i dał zielone światło kilku jego filmom. To dzięki Märthesheimerowi mógł zrealizować jeden ze swoich pierwszych wyjątkowo ambitnych projektów, pięcioodcinkowy miniserial, który był rodzinną epopeją robotniczą.
Pięć odcinków, każdy trwający średnio 90 minut. Serial jest jednocześnie jednym z ciekawszych tytułów w filmografii Fassbindera. Dlaczego? Pomijam na razie jego warstwę znaczeniową i fakt, że Osiem godzin nie stanowi dnia jest po prostu telewizyjnym majstersztykiem, który ogląda się niezwykle przyjemnie. W tym samym 1971 roku większość widzów wiązała twórczość Fassbindera z konkretnym tonem i brzmieniem. Przeważa pesymizm, kolejne tytuły krążyły wokół podobnych tematów, bohaterami byli alkoholicy, mordercy, prostytutki, ludzie generalnie rzecz ujmując nieszczęśliwi. Nieszczęśliwie zakochani, samotni, ale też piętnowani przez społeczeństwo, często wykluczani.
Osiem godzin nie stanowi dnia jest inne. Dopiero po tym tytule powinniśmy w pełni zrozumieć skąd wziął się jeden z przydomków Fassbindera, romantyczny anarchista. Tutaj, w omawianym obrazie, Fassbinder nie jest jak to z reguły bywało, ani kontrowersyjny, ani nie stosuje prowokacji, by zmusić odbiorców do dyskusji. Osiem godzin nie stanowi dnia to z jednej strony jego manifest, ale również pokrzepiający traktat o rodzinie i międzypokoleniowych relacjach. Widz zaznajomiony już z autorskim językiem Fassbindera może uznać to za dziwne i może nawet w to wątpić, bo przecież w Osiem godzin nie stanowi dnia dużo jest rodzinnych mroków (członkowie tejże kłócą się, nie mogą niekiedy dojść do porozumienia w najprostszych sprawach), ale ja uważam, że Fassbinder pokazuje właśnie normalność, bo nie dochodzi tu nigdy do eskalacji przemocy (jak w „rodzinnym” Dlaczego Pan R oszalał). W Osiem godzin nie staoni dnia wybuchy są, ale tutaj rodzina rozmawia, sprawy są omawiane, problemy rozwiązywane, działania podejmowane. Nawet jeżeli są to niekiedy działania niekorzystnie wpływające na ciąg kolejnych wypadków, brak tu marazmu tak znanego z innych utworów Fassbindera. Przez to właśnie Osiem godzin nie stanowi dnia jest tym jasnym punktem w filmografii Niemca. Przyświeca wszak temu, tej skądinąd pogodnej interpretacji dzieła, sam tytuł. Osiem godzin nie stanowi dnia mówi o klasie robotniczej, a tytułem Fassbinder wyjaśnia, że tych osiem godzin w fabryce, za biurkiem w pracy nie może stanowić o Twojej radości z życia i nie może determinować Twoich życiowych wyborów. Na dzień i całe życie składa się również czas poza pracą i właśnie przez ten wydźwięk tak łatwo film polubić.
Poznajemy więc rodzinę Jochena (wspaniały Gottfried John), która żyje z dnia na dzień, a my, widzowie, stajemy się świadkami kolejnych życiowych perturbacji. I nie ma teoretycznie w tych wydarzeniach nic nadzwyczajnego. Ot miłostki, rozstania, babcia, którą wszyscy nazywają babcią (Luise Ulrich) związuje się z Gregorem, otwiera przedszkole dla dzieci bez zgody lokalnej władzy. Siostra Jochena chciałby się rozstać z mężem, bo zgasło gdzieś uczucie. Przyjaciel Jochena chciałby związać się z jego siostrą, ale na to wyznanie będziemy musieli czekać aż do finału tej „epopei”. W fabryce Jochena dochodzi do prawdziwej rewolucji na szczeblu kierowniczym, bo padł pomysł by brygada sama zawiadywała produkcją itd. itp. Każdy odcinek jest zatytułowany od imion dwojga ludzi (najbliżsi Jochena), którym Fassbinder będzie się w danym epizodzie przyglądał najuważniej (co nie znaczy, że postaci te wypełnią 100% treści).
Wybrzmiewają więc tu ciągle różne punkty ze światopoglądu Fassbindera, ale jak zwykle twórca nie daje nam łatwych rozwiązań. Film to takie medium, w którym reżyser może zaprezentować wiele zjawisk i „co by było”, ale Fassbinder jest na tyle mądrym i inteligentnym twórcą, że nie oszukuje i nie tworzy utopijnych spektakli. Robotnicy wprawdzie przejmują kontrolę nad fabryką, ale dochodzą w związku z tym do wielu gorzkich wniosków. Podobnie jest z miłością, zmianą mieszkania, rodziną.
Wydaje się, że gatunek, nad którym pochyla się głównie Fassbinder, czyli melodramat, w Osiem godzin nie stanowi dnia jest jego kwintesencją. To prawda. Ten sam melodramat jest również niezwykle mądrą obserwacją życia codziennego, ale też ciekawym wglądem w zachodnioniemieckie (jak zwykle zresztą u reżysera) społeczeństwo. Wypada się zastanowić, dlaczego Osiem godzin nie stanowi dnia tak bardzo zyskuje na odbiorze, skoro to „tylko” ilustracja komórki rodzinnej. Wydaje mi się, że to czas (478 minut na pięć epizodów) pozwolił Fassbinderowi na uważne przyjrzenie się różnym problemom, postawom, ale i na zbudowanie głębokiego rysu psychologicznego postaci. Po seansie wiemy o nich bardzo dużo, lubimy bohaterów z ich wadami i zaletami, po seansie nawet tęsknimy i jesteśmy ciekawi dalszych losów. To brzmi prawie jak telenowela, ale niech tam! Fassbinder nakręcił telenowelę doskonałą, bo jest w pełni jego, zaangażowana, blisko ulicy, klasy robotniczej i życia pełnego, gęstego, ale też tego najzwyczajniejszego .
Czas trwania: 5 odcinków – łącznie 478 min
Gatunek: dramat
Reżyseria: Rainer Werner Fassbinder
Scenariusz: Rainer Werner Fassbinder
Obsada: Gottfried John, Wolfried Lier, Werner Finck, Irm Hermann, Hanna Schygulla, Rudolf Waldemar Brem, Wolfgang Schenck
Zdjęcia: Dietrich Lohmann
Muzyka: Fuzzy