Po co nam kino? Czy jest jedynie sposobem na zapełnienie nadmiaru wolnego czasu, źródłem nieskomplikowanej, eskapistycznej rozrywki, pozwalającej zapomnieć na chwilę o troskach szarej codzienności? A może służy raczej do dostarczania nam silnych, intensywnych przeżyć, których w naszym prostym, schematycznym życiu tak często nam brakuje? Albo też winno być ono łamigłówką, intelektualnym labiryntem, swoistym artystycznym równaniem, którego rozwiązanie ma stanowić główny cel dla odbiorcy utworu?
Podczas, gdy wymienione podejścia mogą zawierać w sobie pewne prawdy o kinie i jego roli w życiu odbiorcy, to niewątpliwie nie zawierają one mojej prawdy o nim. By zaś ją właśnie przywołać, rozpocząć muszę niniejszy tekst w ten sam sposób, w jaki skończyłem swój poprzedni: od przywołania sławnego manifestu poezji młodopolskiej – eseju Confiteor Stanisława Przybyszewskiego, szczególnie zaś jednego zdania, które stanowi centralny punkt owego dzieła. „Sztuka” – pisze Przybyszewski – „Jest odtworzeniem życia duszy we wszystkich jej przejawach, niezależnie od tego, czy są dobre lub złe, brzydkie lub piękne”. To zdanie (podsumowujące niejako wydźwięk całego tekstu) wydaje mi się esencją działalności prawdziwego artysty i tego, jak ja sam patrzę na sztukę (również tę filmową). Nieco później poeta dodaje, iż takie ujęcie aktywności twórczej przeciwstawia się podporządkowaniu jej wydźwiękowi moralnemu, etycznemu bądź politycznemu, które zostaje tu ukazane jako absolutnie szkodliwe (zarówno dla artystów, jak i odbiorców), zubażające i niszczycielskie. Przybyszewski pisze o tym z silną wiarą w dobrą przyszłość świata kultury, nazywając wspomniane tendencje „sztuką wczorajszą”, która była zgubnie służalcza wobec różnorakich zmiennych trendów. Dla nas, żyjących w XXI wieku, czasach obsesyjnej nieraz poprawności politycznej, w których ambicje twórcze podporządkowuje się wymogom wszechobecnej komercji, kiedy nawet w kontekście dzieł stricte artystycznych dyskutuje się w pierwszej mierze o pieniądzach, owa „sztuka wczorajsza” jest, w istocie, „sztuką dzisiejszą”.
Owe „przejawy życia duszy” najbardziej interesują zaś w twórczości artystycznej nie tylko mnie, ale i Davida Lyncha – reżysera, który swoją twórczość podporządkował im tak bardzo, iż niejednokrotnie zarzucano mu, że, tak bardzo mocno koncentrując się na nich, zapomina o logice i spójności fabularnej czy też warstwie czysto emocjonalnej dzieła. Lynch to, jednakże, jeden z tych niewielu już twórców, którzy, owładnięci skrajnie indywidualistyczną, jednostkową wizją własnej sztuki, pozostają z dala od ograniczonych i uproszczonych kategorii, w jakich zwykło się na co dzień zamykać artystyczną twórczość. W świecie, w którym sztuka (czy raczej „sztuka”) podawana jest odbiorcy w tak uproszczonej, że aż zbanalizowanej formie, w którym wszystko musi być od początku do końca wyjaśnione, w świecie, który boi się pytań pozbawionych oczywistych odpowiedzi, utwory Lyncha, tajemnicze i tak indywidualistyczne, iż nierzadko wręcz nieprzystępne, uderzają w widza z jakąś szczególną, hipnotyzującą wręcz siłą.
To zadziwiające, jak David Lynch, twórca tak bardzo indywidualistyczny i specyficzny, zdołał przebić przez gęste zasieki skostniałego filmowego mainstreamu i przeniknąć do świadomości masowego odbiorcy. Legendarna krytyczka Pauline Kael nieprzypadkowo określiła go mianem „pierwszego popularnego surrealisty”, wskazując na uderzającą odmienność jego kinowej drogi, rozpatrywanej w odniesieniu do innych sławnych przedstawicieli tego nurtu, jak choćby Luis Bunuel czy Alejandro Jodorowsky, którzy, nie osiągając szerszej rozpoznawalności, pozostali twórcami elitarnymi, a ich dzieło – twórczością przeznaczoną zdecydowanie „dla koneserów”. Co czyni więc utwory Lyncha, całkowicie artystyczne i pozbawione komercyjnej kompromisowości, bardziej przystępnymi? Być może za częściową przyczynę można uznać by fakt, iż za swych bohaterów reżyser z Montany obiera, jednak, ludzi, o esencjonalnie ludzkich pragnieniach i lękach, nawet jeśli czasem są to ludzie bardzo specyficzni i odmienni od tych, których znamy. Być może dlatego, również, że nie obawia się ukazać, co tak naprawdę kryje się pod ową wypolerowaną powierzchnią rzeczywistości, którą na co dzień uznajemy za oczywistość – pod wszystkimi tymi rozmowami bez treści, w których robimy „dobrą minę do złej gry”, pod różnymi „zwyczajnymi” codziennymi sytuacjami, jak impreza u znajomych, czy też wizyta w barze, w których, przystosowując się do układnych uśmiechów i gestów, gładkich i nic nieznaczących słów innych ludzi, odczuwamy całkiem niezwyczajne i wzbudzające w nas niepokój emocje. „Spoglądam na świat” – mówił sam Lynch – „I widzę dookoła siebie absurd. Ludzie nieustannie robią dziwne rzeczy, do tego stopnia, w istocie, iż udaje im się wcale tego nie zauważać”.
Na pewno też niemałe znaczenie ma tu siła oddziaływania ścieżek dźwiękowych i warstwy wizualnej, tak bardzo różnorodnych i tak pieczołowicie przez amerykańskiego twórcę komponowanych. W przypadku Zagubionej autostrady mamy do czynienia zarówno z utworami z pogranicza muzyki klasycznej, ambientu i elektroniki, autorstwa wspomnianego Barry’ego Adamsona oraz stałego współpracownika Lyncha – Angelo Badalamentiego, jak i fragmentami kompozycji rockowych i industrialnych – formacji Nine Inch Nails, Marilyn Manson czy Rammstein (choć tu akurat dobór mógłby być jeszcze lepszy – wydaje mi się, że jeszcze bardziej do klimatu filmu pasowałyby utwory wykonawców z kręgu mroczniejszego i bardziej niszowego rocka i metalu, jak np. Fields of the Nephilim, Killing Joke czy Paradise Lost, albo też z rejonów rockowej awangardy – np. Faith No More).
Niezależnie od tego, jakich przyczyn tej paradoksalnej popularności byśmy nie znaleźli, od czasu niszowego, eksperymentalnego debiutu Głowa do wycierania Lynch przeszedł drogę w kierunku wypełnionych po brzegi sal kinowych, rekordów oglądalność w telewizji (przebojowy serial Miasteczko Twin Peaks) i nagród na największych festiwalach świata, osiągając tak bardzo rzadki i luksusowy dziś status twórcy, który, nie idąc na komercyjne kompromisy, może w całości poświęcić się swojej sztuce – sztuce nie tylko filmowej, ale również malarskiej i literackiej.