Zauważyłem wśród znajomych, którym udało się dotrzeć na Octopus Film Festival, że jakoś nie spieszno im było dotrzeć na seans filmu, który startował w konkursie głównym. I dobrze zrobili. Slapface, bo o nim mowa to indie-horror, ale w nienajlepszym niestety tego słowa znaczeniu. Powstał na „fali” sukcesu filmu krótkometrażowego, ale to co zapewne sprawdzało się przy ośmiu minutach, niekoniecznie dobrze się ogląda przy 85 minutach. Wystarczy zresztą zerknąć na filmografię Jeremiaha Kippa, by zdać sobie sprawę, że twórca to jeden z tych krótkometrażowych filmowych świrów oddanych sprawie tworzenia tychże form filmowych. Robi to od 2000 roku z pewnością dostarczając masę zabawy swojej ekipie. Możliwe, że powinien przy nich zostać.
Slapface jako, że jest już pełnym metrażem rozciąga akcje z ośmiu minut przez sprawdzone pomysły realizacyjne do minut prawie 90. Długie ujęcia, wolne tempo, spojrzenia uchwycone na dłużej niż zwykle. Głównym bohaterem jest Lucas (August Maturo), który jest obecnie pod kuratelą starszego brata Toma. Chłopcy wychowują się więc sami w lekko zrujnowanym domostwie. Tom, który jest już pełnoletni do najbardziej odpowiedzialnych nie należy. Pije na umór, a z bratem wiąże go coś jeszcze szczególnego, a raczej osobliwego. To gra (słowo na wyrost) w „plaskacza” (tytułowy slap face). Na zmianę wymierzają sobie razy z otwartej dłoni w twarz, co ma być podobno (według Toma) rodzajem autoterapii, ale dla dziecka, jakim jest Lucas to kolejna forma znęcania się nad nim. Tego znęcania jest zresztą więcej, bo Lucas jest na celowniku wyrośniętych dziewczyn ze szkoły, chociaż jedna z grupy wyraźnie coś do chłopca czuje. Co z tego, skoro ta sama dziewczyna, gdy jest w grupie, zachowuje się jak reszta. Ponieważ Slapface to kino grozy, także i tutaj groza musi być w jakiś sposób ucieleśniona i w końcu wybrzmieć. Lucas zyskuje sojusznika w postaci wiedźmy, z którą spotyka się w lesie (a „wywołuje” ją z opuszczonego budynku, do którego wszedł po naciskach prowodyrów). Wiedźma, potwór, jak zwał tak zwał. Ubrana w stare brudnoszare szmaty wydaje się mieć z chłopcem jakiś pakt. Do końca nie wiadomo na czym polega ta wyjątkowa zażyłość, ale monstrum zdaje się rozumieć problemy chłopca, czuwa nad nim, a w pewnym momencie coraz śmielej zaczyna ingerować w jego życie.
Slapface jest nijaki i nawet ciężko przyjąć linie obrony z metaforyczną stroną filmu. Oczywiście to bardzo chwalebne, że twórcy odwołując się do przypadków domowej przemocy próbują pokazać to, co ta sama przemoc (słowna, fizyczna, jakakolwiek) robi z życiem dziecka. Przemoc rodząca przemoc rozpisana na ujęty w scenariuszu horror nie przekonuje mnie jako widza. Mało tu napięcia, emocji za grosz i jedynie odtwórca głównej roli pasuje do historii. Zapewne powinienem pochwalić też atmosferę jaką osiągnął reżyser. Ponury klimat beznadziei przekłada się niestety na odbiór, bo i ja w końcu dałem się pochłonąć temu apatycznemu nastrojowi i losy postaci kompletnie przestały mnie interesować.
Czas trwania: 85 min
Gatunek: horror
Reżyseria: Jeremiah Kipp
Scenariusz: Jeremiah Kipp
Obsada: August Maturo, Mike Manning, Libe Barer, Mirabelle Lee, Bianca D’Ambrosio
Zdjęcia: Dominick Sivilli
Muzyka: Barry J. Neely